środa, 30 października 2013

Różne różności.


 

 DO TRZECH RAZY SZTUKA.
Iga ambitnie próbuje zasnąć na zimę. Dzisiaj spała cztery godziny! Rzadko śpi dłużej niż godzinę, a trzy przespała jakieś pięć razy w życiu, z czego dwa w tym tygodniu.
Zabrałam się za obiad, mięso w sosie było już gotowe, wystarczyło tylko ugotować pęczak (kasza taka:)). Postawiłam garnek na gazie i z kawką zasiadłam do czytania blogów. Obecnie nadrabiam ponaddwuletnią twórczość pewnej Oli. Uwielbiam ją, mamy sporo wspólnego i bardzo jej zazdroszczę motorka w tyłku. Z moją Miastenią o takim życiu mogę jedynie pomarzyć.
Gdy tak się zaczytywałam woda z kaszy się wygotowała, smród spalenizny rozniósł się po mieszkaniu. Wywietrzyłam, wyszorowałam garnek, wstawiłam nową. Wróciłam do kompa i....znów spaliłam garnek! No żesz! Jak ten czas na blogspocie leci:) Trzecia próba, bez zaufania do samej siebie. Przeniosłam się z laptopem do kuchni....Obiad miał być dla dziewczynek na dwa dni. Iga, skoro spała cztery godziny i przegapiła ze dwa posiłki, pożarła tyle, że ledwo dla Gabki wystarczyło. O żarłoku już było:)

 BEZTALENCIE.
Ja też mam kilka list (jak Ola). Jest lista rzeczy, których nie umiem, ale na pewno się nauczę, lista tego, czego nie umiem i mam to w dupie (jak obcinanie grzywki ) oraz listę rzeczy, których nie umiem, nigdy się nie nauczę i bardzo mi z tym źle. Na tej ostatniej liście, na pierwszym miejscu jest "śpiewanie". No, ale czasami człowiek musi i ja też. Śpiewam w domu albo po pijaku. Chociaż w domu już nie będę:(. Kiedyś Gabka powiedziała:"Mama nie śpiewaj mi kołysanek, puść mi z płyty." No, sama nie wiem, czy to wyparłam, czy wytłumaczyłam sobie, że Magda Umer to po prostu nowość w naszym domu, fakt, że o tym zapomniałam. Przypomniało mi się to dzisiaj rano. Śpiewałam sobie coś razem z radio, gdy nagle dostałam "z liścia" od Igi. Zanim mi przywaliła krzyczała "Neeee, neee". Trzeba było dzieciaka nie ignorować...i nie drażnić swoim wyciem...

IDZIE KU LEPSZEMU?
Jak już Młoda łaskawie wstała i się najadła zostało nam 10 minut żeby się ubrać, zejść do piwnicy po wózek i dotrzeć do szkoły po Gabrysię. Zdążyłam. Biegłam! Ja, biegłam. Dałam radę, bez dodatkowej tabletki! I teraz nie wiem. Nowy lek od neurolożki ma zadziałać za ok miesiąc, więc albo na mnie zadziałał szybciej, albo to siła sugestii. Jak by nie było, cieszę się bardzo, że nabieram sił, bo już jutro...

...AGATA.
Poznałyśmy się jak miałam 12 lat, Ona 13. Nie wiedziałyśmy o swoim istnieniu, chociaż nasi dziadkowie byli braćmi. Rodzice zorganizowali nam wspólne wakacje. Ja należałam do ZHR, Ona do Oazy. Miałyśmy wspólne tematy, było bardzo fajnie.
Minęło kilka lat, w moim życiu zaszły spore zmiany. Co się działo u Niej, nie wiedziałam. Po raz kolejny mama "załatwiła" mi wyjazd do kuzynki. Nie miałam na to ochoty, byłam już prawie dorosła i nie bardzo chciałam spędzać czas na opowieściach o pielgrzymkach. Jak wiadomo, Królowej Matce nie da się odmówić, więc pojechałam. 500 km dalej wysiadałam z pociągu załamana i wściekła. Czekała przed dworcem. Miała na sobie podarte dżiny, glany, T-shirt ztuningowany wybielaczem, megakaca i peta w zębach....wyglądała jak....JA!!!!Do dzisiaj jest moją bratnią duszą, mamy wspólny mózg;), wiele rzeczy tylko jej mogę powiedzieć, a jak czasem nie wiem jak myśli ubrać w słowa wystarczy, że powiem: " Wiesz co?", a ona zawsze wie. Średnio mi wychodzą zwierzenia, nie umiem się tak do końca otworzyć i jak już mi się zaczyna wylewać, potrzebuję Jej. I właśnie teraz, gdy mam wrażenie że zaraz wybuchnę Ona przyjeżdża!
Już jutro!
Moja Agatka:)



wtorek, 29 października 2013

Hibernacja i Dante.


   

Iga spała w dzień ponad trzy godziny. To o ponad dwie więcej niż zwykle. Gdybym wiedziała, że tak będzie zrobiłabym coś pożytecznego w domu. Chociaż, kogo ja chcę oszukać? I tak zrobiłabym to samo co zwykle. A zwykle piję kawkę i czytam blogi. Jedyna różnica była taka, że zaglądałam co chwilę do łóżeczka i sprawdzałam, czy Młoda oddycha. A może ona zapadła w sen zimowy? Hibernacja na kilka miesięcy? Byłoby extra:) To nawet możliwe, bo może nie łososiami, ale obżerała się ostatnio bardziej niż zwykle. Już chciałam jej przygotować cieplutkie posłanie w pawlaczu i wyjąć ją dopiero na wiosnę, razem z letnimi ciuchami, ale się obudziła. Trudno, może za rok :) Taka długa drzemka ma ten minus, że trzeba dziecko wymęczyć, bo inaczej nie uśnie wieczorem. Pogoda jeszcze znośna, więc najlepiej ją przegonić po dworze i placu zabaw. Już nie długo place zabaw usną na kilka miesięcy pod pierzyną ze śniegu. Obudzą je dopiero dzieciaki w wiosennych kurteczkach.

Na naszym osiedlu jest wiele takich miejsc, ale jeden plac, duży, przypomina mi od lat Piekło Dantego. Może nie ma nad nim napisu: "Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie", ale ja go widzę w myślach i dodaję: "nadzieję na chwilę spokoju". Grzeszników w kręgach piekielnych nie pilnują trójgłowe psy, Styks nie płynie przez środek. Oni są tam z własnej woli, z miłości do swoich dzieci. Kręgi są tylko cztery, za to wyraźne, zaznaczone ławeczkami.

Czwarty, najgorszy krąg jest jednocześnie murkiem trzymającym piasek "w kupie", czyli piaskownica. Tam mamy są niewyspane, tatusiowie znudzeni a babcie nadopiekuńcze. Właściwie, babcie są nadopiekuńcze wszędzie. Czwarty krąg jest straszny! Słychać tylko wrzaski dzieci i beznadziejne rozmowy o ząbkowaniu, pieluchach i nieprzespanych nocach. W kółko to samo, do zarzygania. Dzieci trzeba mieć na oku bez przerwy, bo albo się biją łopatką, albo żrą piasek. Mamy z tego kręgu często poruszają się po całym Piekle. Od huśtawki do karuzeli, od karuzeli do konika na sprężynie, pilnując dzieci, które właśnie odkryły, że są mobilne. Ważne jest by nie podnosić wzroku, gdy mija się kręgi nie przeznaczone dla siebie, zabrać dzieciaka i wracać na swoje miejsce.

Po jakimś czasie, który zależy od rozwoju dziecka można przejść do kręgu trzeciego. To ławki okalające piaskownicę. Jeśli dziecko umie już "babko, babko, udaj się.." i piasek przestał być przysmakiem można tam na chwilkę usiąść. Tamtejsze mamy nadal rozmawiają o dzieciach, ale już o tym, co dzieciak śmiesznego powiedział, jak minęły pierwsze dni bez mamy, że już nie sika w nocy. Czasem jakaś mama książkę nawet przeczyta i o tym opowie. Dzieci umieją wyrażać potrzeby słowami, a nie tupaniem i płaczem. Na huśtawkę idą za rękę, a nie biegną potykając się co krok o własny cień.

Krąg drugi znajduje się nadal na terenie placu zabaw, ale już blisko ogrodzenia. Można tam siedzieć o ile dzieci umieją już nawiązywać kontakty z rówieśnikami, pamiętają co im wolno, a co nie, same się bujają na huśtawkach. Tam mamy ze sobą nie gadają, delektują się ciszą, albo lekturą. Często są w ciąży, więc próbują się tego spokoju nachapać na zaś.

Ja dotarłam właśnie do kręgu drugiego! Ależ tam było cudownie. Kawka w termokubku, książka. Wystarczyło co kilka minut namierzyć Gabkę, dać pić, jeść i znów wrócić do lektury. Spoglądałam wtedy na mamy w piaskownicy i udawałam, że im współczuję. Tak naprawdę myślałam:" Nana, nana, wy się tam męczycie, ja mam tu luz. Nie możecie do mnie podejść, nie należycie tu!"

A potem nastała Iga, więc ze spuszczoną głową i przepraszającą miną podreptałam grzecznie z powrotem do kręgu czwartego. Na ławeczkach pod ogrodzeniem siedziały zupełnie inne matki, czytały inne książki, ale miny miały takie znajome.

Jest jeszcze pierwszy krąg Piekła. Nie jestem pewna czy to nadal Piekło, czy już może Niebo? Ławki kręgu pierwszego są poza ogrodzeniem!!! Przyznam się, że raz tam byłam. Poszłyśmy na dwór bez Igi, tylko ja i duża Gabrysia. Ona poleciała się bawić, a mnie zaczęła kusić ławka, dotąd mi obca. Było fantastycznie, czułam się jak ktoś, kto po prostu sobie usiadł. Te ławki są zupełnie inne. Jakby pluszem obite i podgrzewane. Nawet masaż antycelulitowy umieją zrobić. Wyglądają niepozornie, żebyśmy my, rezydenci niższych kręgów, aż tak bardzo nie cierpieli. Ale mamy na tych ławkach to jakby innym językiem mówiły. Coś o awansie w pracy, czy kursie jakimś, coś o tańczeniu Zumby, weekendzie bez dzieci. I tatusiów tam było dużo, widocznie wyjście z dzieckiem przestało już być dla nich katorgą.

Poczułam, że to jeszcze nie moje miejsce. Szepnęłam "do zobaczenia za kilka lat" i powlokłam się do domu.


niedziela, 27 października 2013

Niedzielne wieczory.

                                                                                                                                                                
  

Ogólnie to nie przepadam za niedzielą, po niej nieubłaganie nadchodzi poniedziałek. Ale jest taki moment, na który czekam od rana.
Chwila z Gabrysią. Tylko nasza, taka na sto procent, bez Igi uwieszonej na nodze, dzwoniących telefonów, obiadu na gazie.
Wieczorne mycie włosów. I odpowiedzi na pytania. A Gaba ma ich wiele:)
Często, zanim zabierzemy się za mycie obejrzę przedstawienie, wysłucham wierszyka albo piosenki.
Dzisiaj akurat był koncert.
Barbie-syrenka śpiewała dla tłumu kaczuszek, rybek i wodoodpornych książeczek. Hey'a śpiewała. Teksańskiego i Ja, sowa.
Gabrycha jest wielką fanką. Była na koncercie i jak przystało na koncert rockowy, ochrypła.
O ile sześcioletnia fanka mogłaby Kasię Nosowską ucieszyć, a nawet trochę rozczulić, to nie wiem jakby zareagowała wiedząc, że w naszym domu udaje Ją Barbie-syrenka:)
Po koncercie przechodzimy do sedna. Szampon i jedziemy. Ja myję, Gaba pyta. Włosów dziewczę ma dużo, więc to trwa. W tym czasie wyjaśniam co to: noc polarna, pierwiastki chemiczne, wulkan, amator, antyk, dyktator, zgnilizna. I jeszcze dwa słowa:
- Mama, co to znaczy "zorganizowany"?
- To ktoś, kto nigdy się nie spóźnia, o niczym nie zapomina, nigdy niczego nie gubi, bo zawsze ma porządek.
- Eee, to zupełnie nie ja. A "dociekliwy"?
- Ktoś, kto ciągle o coś pyta, bo chce wiedzieć wszystko.
- No, to już prędzej, prawda?
Zdecydowanie!

W niedzielne wieczory Gabi ma "Dzień Dziecka". Wtedy ją wytrę ręcznikiem jak małą dzidzię, ubiorę  w piżamkę, a nawet ząbki jej umyję. W tygodniu nie ma tak dobrze.

I co tydzień nie mogę się nadziwić kiedy ona tak wyrosła?

I jak to jest, że dni się wloką, a lata uciekają?

sobota, 26 października 2013

Wiedźma.


 

Nie wierzę za bardzo w różne mambo-jambo, ani w przesądy. Stłukłam kilka luster i to mi raczej szczęście przyniosło, a przynajmniej humor poprawiło, bo nie musiałam na siebie patrzeć:) Rozsypaną solą przez ramię nie sypię. Nie kumam jak sól na stole ma przynieść pecha, a taka sypnięta z półobrotu  na podłogę to już jest ok. Drabina? No, mogę dostać puszką farby albo malarzem jak akurat będzie spadał. Kominiarz to tylko facet w roboczym ubraniu, z resztą od lat żadnego nie widziałam. No i czarne koty. Moje ulubione! Widział ktoś kota, który na widok człowieka robi trzy kroki w tył i obrót przez lewą łapkę, mamrocząc przy tym pod nosem:
- Cholerny człowiek, znów mi zaszedł drogę!
Koty nie są przesądne.
Jeśli zdarzy mi się czasem "odpukać" w niemalowane, albo opluć "tfu, tfu" żeby nie zapeszyć, to raczej z przyzwyczajenia, bo mama i babcia tak zawsze, niż z wiary, że to zadziała.

Ale muszę się przyznać, że czy mi się to podoba czy nie, mam pewne "zdolności". Nie wyczuwam żył wodnych, trufli ani złóż kamieni szlachetnych ale jak mi coś zginie, zawsze znajdę. Co by to nie było i jak długo inni by nie szukali wystarczy, że postoję chwilkę na środku mieszkania i od razu wiem gdzie iść. To coś zaginione jest tam za każdym razem.
I płeć dziecka przewiduję. Serio! Jeden warunek. Muszę poznać rodziców i już wiem. Raz mi się nie udało, nie czułam nic. Dziewczyna poroniła. I dwa razy nie trafiłam wróżąc sobie:)) Za każdym razem chłopak mi wychodził!
Kolejna "moc"- zawsze wiem jak ma się stać coś złego. Takie małe robaczki złych przeczuć zaczynają drążyć korytarze pod skórą, a wtedy to kwestia czasu. Wolałabym raczej coś dobrego wyczuwać, liczby w Totka, na przykład. Ćwiczę, próbuję, oczyszczam umysł, mruczę: ummmm, ummmm, ummmm i nic. Fuck.

Mam jeszcze jedną zdolność zupełnie do życia nie potrzebną i upierdliwą. Chętnie oddam, bo nikt mnie nie pytał czy chcę. Szczerze jej nie znoszę. Dzisiaj właśnie mnie męczy. Mąż był wczoraj na imprezie z kumplami. Wrócił o 3 rano, nawalony jak autobus, a kto od rana Alka-prim zapija wodą z ogórków? No ja! A czy ja coś wczoraj piłam? No nie! Za każdym razem tak jest! On pije, ja mam kaca. Pieprzona empatia. Za bardzo chyba uwierzyłam w to jedno ciało, serce i umysł, o którym ksiądz na ślubie opowiadał. Gdzie sprawiedliwość? Rewanż jakiś? Mogłyby go chociaż jaja boleć, jak ja mam okres.
Moja mama i babcia też tak mają, to wszystko przez nie!:) Mama to nawet długo przestać nie mogła. Kilka lat po rozwodzie z moim tatą nadal wiedziała, że ten się spił.

Ciekawe czy dziewczynki będą kontynuować wiedźmowe tradycje rodzinne? Jak tak, to wydam je za mąż za Mormona jakiegoś:)

piątek, 25 października 2013

Triathlon miastenika.


 

Moja Miastenia się rozszalała. Jest źle, bardzo. Przez sześć lat chorowania jeszcze tak fatalnie nie było. Dławię się jedzeniem i piciem, ledwo mówię. Jedna czynność na dwie godziny to max na co mnie stać. Ostatnio próbowałam zrobić makijaż. Nie umiem z tego zrezygnować, tylko tyle zostało z mojej kobiecości. I tak nie maluję już kresek na powiekach, nie ma cieni w trzech kolorach, różu na policzkach ani konturówki i szminki. Ale trochę pudru i tusz do rzęs musi być.

Gdy malowałam oko zorientowałam się, że tuszuję sobie policzek, brodę, a po chwili...udo. No ok, jakoś to przebolałam, bo stało się coś dużo gorszego. Upuściłam Igę! Chciałam ją podnieść, jedna ręka dała radę, a druga nie. Nic jej się nie stało, właściwie tylko się zachwiała i upadła na pupę, ale ja się przeraziłam. A gdyby to się stało na schodach?
Umówiłam się do neurologa. Wybrałam sobie innego, bo poprzedni niezbyt się starał. Od lat biorę te same leki, w tych samych dawkach, a na moje skargi, że czuję się coraz gorzej usłyszałam, że skoro jestem chora to się będę źle czuła. Nowa lekarka pracuje na oddziale neurologicznym i w poradni miastenicznej, więc liczę na to, że coś się zmieni.
Dzień, w którym miastenik z zaostrzonymi objawami ma kilka spraw do załatwienia można porównać do triathlonu, maratonu, tour de France. Od samego rana łatwo nie było. Zasiadłam z kawką przed kompem, zbierałam siły na umycie włosów. Słyszałam jak Mała buszuje po kuchni. Nie sądziłam tylko, że opróżni pojemnik z płatkami do mleka. Wysypała je na podłogę i zaczęła po nich skakać. Zerwałam się i sru! Kawa rozlała się na kanapę, ścianę, podłogę. Pomyłam, zamiotłam, straciłam siły. Na szczęście mąż wrócił ok 11. Wziął wolne żeby mi pomóc i zawieźć do lekarza. Jakoś te włosy umyłam i kosztem zdrowia, bo wzięłam kolejną tabletkę - pomalowałam twarz. Odebraliśmy Gabę ze szkoły i ruszyliśmy na miasto! Nie byłam w centrum chyba od sierpnia. Poszliśmy na obiad do Pierogarni mojej mamy. Trochę się tego obawiałam, bo po schodach trzeba wejść, ale dałam radę. Udało mi się nawet nie udławić barszczem i tylko jeden kęs pieroga wypadł mi z ust. Było mi strasznie wstyd, nie wiedziałam czy ktoś to zauważył, ale pieróg potoczył się pod krzesełko Igi, więc nieco głośniej niż było trzeba powiedziałam:
- A kto to tak je, jak mała świnka??
Jednak wymęczył mnie ten obiad. Mieliśmy jeszcze czas do wizyty, więc ja i Idzia kimałyśmy w aucie, a mąż wziął Gabę na plac zabaw. Odpoczęłam, łyknęłam dwa tabsy i dzięki temu mogłam się dogadać z "nową" doktorką.
Okazała się fajną babką. Wypytała o wszystko, przeprowadziła szereg badań: biła mnie młoteczkiem po kolanach, kazała wodzić wzrokiem za palcem, liczyć do ilu dam radę. Do 14 doliczyłam, potem się zmęczyłam i zamilkłam. I chyba nie zdałam, bo Pani doktor zaproponowała hospitalizację, na "tydzień, może dwa". Dalej milczałam, Ona myślała, że dochodzę do siebie, a ja się po prostu rozmarzyłam. No, czujecie?? Tydzień, może dwa wakacji na koszt Państwa? Jak w SPA. Basen co krok, pod każdym łóżkiem. Pełno tam igieł, a ludzie sobie chwalą akupunkturę, krwi mi trochę upuszczą, też podobno zdrowo:) no i room service. Odpocznę, poleżę, przeczytam kilka książek, obejrzę kilka sezonów jakiegoś serialu, poczytam blogi. Ale. Ale dziewczynki. Przecież ich nie zostawię, będą tęsknić, płakać za mamą. Ja też bym bardzo tęskniła i pewnie płakała, więc zamiast all inclusive wybrałam opcję: półkolonie. Nowe leki będę brać w domu, z lekarką będę "na telefonie", na badania będę dojeżdżać. Jak będzie źle, to się zobaczy.
Po kolejnej tabletce pojechaliśmy jeszcze do kina. W kinie szefuje moja przyjaciółka, widujemy się raz na kilka miesięcy, tak jakoś nie ma czasu na częściej. Laski dostały kubeł popcornu, my po kawce. Nie mogłam się oprzeć i wzięłam sobie gałkę lodów winogronowych, najlepszych jakie jadłam. Nikt inny nie chciał. Podkreślam: nikt nie chciał. Wróciłam z lodem do stolika. Iga: am, am, ammmm. Dałam jej. Dziecko w siódmym niebie, popcorn maczany w lodzie - pycha. Poszłam po kolejnego, wracam...oddałam loda Gabrysi. Z powrotem do lady, wracam. Mąż:
- A to daj, jak wszyscy jedzą, to ja też chcę.
Grrrr, zero litości dla chorej kobiety! A mogłam iść do szpitala.
Wracając do domu wstąpiliśmy do apteki i to prawie na tyle jeśli chodzi o wczorajszy dzień. No prawie. Jeszcze tylko Gabi wydarła się z łazienki:
- Iga się topi!!!!
Nie pamiętam jak biegłam do łazienki. Iga miała się dobrze, a Gabka po prostu chciała, żeby do niej przyjść. Odzyskiwałam właściwy rytm serca i zmysły powtarzając w duchu: kocham nie biję, kocham nie biję...ktoś dzwoni do drzwi...kocham nie biję....ooo, Pani z apteki.
- Ja bardzo przepraszam, dałam Pani zły lek, tak niewyraźnie było napisane. Bardzo mi przykro, tu ma Pani ten właściwy. Dobranoc.
Nie kocham Jej, a mimo to jej nie zbiłam. Dobrze, że się dziewczę połapało, inaczej jutro rano wzięłabym podwójną dawkę silnego leku nasennego! Mówiąc o tym, że chcę się wyspać nie do końca to miałam na myśli;)
A lek, który mi przypisała neurolożka to immunosupresant, bierze się go min. po przeszczepach, żeby obniżyć aktywność układu immunologicznego. Skutki uboczne są urocze: rak skóry, niewydolność wątroby i nerek, łysienie, sraczka, rzyganie itp. Po pierwszym dniu mam mdłości i wcale mi się nie chce jeść. To nawet dobrze, bo coś do tej mojej diety weny nie mam. Może odrobię straty spowodowane pierogami i lodami winogronowymi. Wstyd się przyznać, ale po niemal dwóch tygodniach ma tylko -1 kg. Muszę się spiąć, bo jak te leki nie zadziałają dostanę sterydy;(((

wtorek, 22 października 2013

Wpis hejterski.




Jest tyle rzeczy, które mnie wkurzają! Zależy to głównie od tego, co w danej chwili dzieje się w moim domu, otoczeniu i w mojej głowie. W zależności od kondycji psychicznej mniej lub bardziej się tym przejmuję i karmię. W tej chwili wnerwia mnie głównie to, że zewsząd słyszę jaka powinnam być i co będzie, jak nie będę. Przy czym, pomysły i wskazówki ograniczają się jedynie do garści banałów, bez konfrontacji z szarą rzeczywistością.

Przykład pierwszy:
Kobieta powinna być matką, wspierającą żoną, doskonałą pracownicą, najlepiej szefową. Mieć hobby, boskie ciało, na twarzy idealny makijaż i obowiązkowo - promienny uśmiech. Według reklam i kilku debilnych poradników dzień superwoman powinien wyglądać tak:
Rano, po tym jak już zrobi się na bóstwo, przygotuje pełnowartościowe śniadanie dla całej rodziny, wyprasuje mężowi koszulę, ubierze dzieci i porozwozi je po szkołach i przedszkolach, powinna popędzić jak na skrzydłach do pracy. Najlepiej oczywiście, żeby to zrobiła na rowerze, bo superbabki powinny być eko. Praca koniecznie musi być tą wymarzoną, dającą satysfakcję, możliwości awansu i rozwoju osobistego. I koniecznie musi tam mieć rzesze najlepszych przyjaciół. Po pracy zakupy, odebrać dzieci, zrobić pyszny, zdrowy obiad z dwóch dań i deseru(obowiązkowo). Odrobić z dziećmi lekcje, pobawić się klockami, zrobić teatrzyk kukiełkowy i wyjść na rolki. Następnie oddać się swoim pasjom: pójść na basen, siłownie, do fryzjera, galerii sztuki, na drinka z koleżanką. Po powrocie do domu podać kolację, wykąpać pociechy, przeczytać bajeczkę, utulić do snu. Wziąć kąpiel w pianie, przeczytać książkę, spędzić romantyczne chwile z mężem, przy świecach i kieliszku wina. I to wszystko z promiennym uśmiechem i perfekcyjnym makijażem.
Serio? Ręka w górę kto jeszcze uważa, że to plan raczej nierealny? I już nawet nie mówię o tym, że doba ma tylko 24 godziny, bo jeszcze się okaże, że tylko moja, ale skąd wziąć na to wszystko siły?

Przykład drugi:
Superlaski, które trzy miesiące po porodzie zapieprzają po wybiegach w bieliźnie i wmawiają wszystkim, że to kwestia dobrej organizacji. Według nich kobieta nie ma prawa chodzić po domu w piżamie, z włosami w kitkę. Bycie niewyspaną i obolałą jest niedopuszczalne i passe. I One to wszystkim udowadniają! Tylko zapominają dodać, że gdy One spędzają całe dnie pod okiem tresera osobistego, dietetyka, fryzjera, kosmetyczki i masażystki po Ich domach kręci się sztab kucharek, sprzątaczek, niań i ogrodników. I jeszcze, bezczelnie podpis pod zdjęciem z niemowlakiem walną taki:" dziecko jest szczęściem moim największym, chodź czasem bywa ciężko, jestem taka szczęśliwa. Mamy ze sobą cudowny kontakt, moja kariera kwitnie, a ja zupełnie nie czuję, że muszę z czegoś rezygnować". No, błagam!

Generalnie śmieszy mnie to, albo mam te bzdury głęboko, wiecie gdzie. Czasami tylko, jak mam napad chandry trochę mnie to dołuje. Bo ja tak nigdy nie miałam i nawet nie chciałam mieć. A może powinnam? Czemu nie jestem taka super? Czemu ja nie mam czasu, siły, a przede wszystkim pieniędzy na to wszystko? Jestem źle zorganizowana? Leniwa? Mam złe geny?
Coś mi podpowiada, że jedyne co powinnam zrobić to to wyśmiać, ewentualnie współczuć tym, którzy próbują. A może jednak dopingować?

O! Jeszcze wkurza mnie to, że każde zagadnienie ma "z drugiej strony". A czasem i z trzeciej, piątej i dziewiątej. Człowiek zaczyna być bez szans na uporanie się z własnymi myślami. Bo te kolejne strony też są słuszne i prawdziwe. Czasem już sama nie wiem co myśleć. I czy to dobrze, czy źle, że nie wiem? To pewnie dlatego nie umiem zdecydować jaka chcę być, jak powinno wyglądać moje życie, która za "stron" jest mi bliższa.
Z pierwszej strony:) uważam, że jak się ma malutkie dziecko, to jednak powinno się mu poświęcić swój czas, hobby, pracę, a nawet zdrowie psychiczne. To nie będzie na zawsze, a dla dziecka znaczy tak wiele. No ale, z drugiej strony (!) jak oglądam niektóre reklamy to mnie szlag trafia! Dwie wkurwiają mnie szczególnie. W pierwszej mama jest chora, boli ją gardło. Syn woła na pomoc tatę, bo przecież mama nie może być chora. Nie, Ona MUSI  iść na mecz i kibicować. Mama zażywa magiczną pastylkę i po chwili drze się jak opętana, bo synuś strzelił gola. Czemu? Bo mama nie ma prawa źle się czuć? Powinna, do cholery spędzić dzień pod kołdrą, odpoczywać i pić gorącą herbatę z miodem! Nic by się dzieciakowi nie stało jakby ten jeden raz mama się z trybun nie wydzierała!
W drugiej reklamie, pysznych słodyczy, takich z całym orzechem oblanym karmelem i z czekoladą na wierzchu wszyscy robią to co lubią. Tata majsterkuję i jest szczęśliwy, oddając się swojemu hobby. Syn zbiera wszystko co zielone i skacze, a córka z nadpobudliwością ruchową bije różne rekordy. Mają pasje, to się im oddają. A co w tym czasie robi mama? Wyjmuje z szafki słodycze i wszystkim pod nos podtyka, bo mama ma takie hobby, żeby wszyscy w rodzinie byli szczęśliwi. No, ej! Naprawdę, mamę nie stać na nic innego? Chyba się trochę zagalopowała z tym poświęceniem. Z trzeciej (grrr) strony, ile taka przeciętna mama ma czasu dla siebie?
No i widzicie jak mogą człowieka wkurzyć i mętlik w głowie spowodować te "strony" i "dna"? Mnie denerwują. Raz sobie obiecuję, że teraz to będę miała czas tylko dla siebie, że właśnie na basen, wystawę, popijawę. Potem, oczywiście nie mam siły, czasu albo co z dziećmi zrobić. I kończy się, jak zwykle tym, że wszyscy robią co chcą, a ja sprzątam albo dzieci niańczę. Kurwa, te reklamy chyba jednak nie kłamią! To wnerwiające!
Koniec, końców wychodzi na to, że nie jestem odporna na te wszystkie programy i reklamy tak bardzo jakbym chciała. Zamiast cieszyć się tym co mam, unieszczęśliwiam się dążąc na siłę...no właśnie, do czego? I to też mnie wkurza!

I tak z innej beczki, żeby już sobie "strony" darować. Niezbyt to pasuje do tego, co powyżej, ale też  mnie wkurza, więc jednak pozostaję w temacie.
Kilka lat temu przeglądałam CV i listy motywacyjne osób chętnych do pracy u mojej teściowej.
Kandydaci byli różni wiekiem, płcią, doświadczeniem. Ale w każdej grupie znalazła się przynajmniej jedna osoba, chwaląca się, że jest zajebista, bo dąży do celu za wszelką cenę i "po trupach". Do cholery, to ma być zaleta? Ja bym nie chciała pracować ani się kumplować z nikim, kto deklaruje, że zrobi mi świństwo, nakłamie, dołek wykopie byleby tylko ugrać coś dla siebie. Jak jesteś zapatrzonym w siebie dupkiem, z nadmiarem ambicji i niedoborem empatii, to spadaj i trzymaj się z dala ode mnie! Nie muszę mówić, że takie CV nie przeszły. I kolejna superzaleta, którą chwali się coraz więcej ludzi, a której nie cierpię dużo bardziej niż poprzedniej to "szczerość do bólu". Czy sprawianie komuś przykrości jest takie fajne? Czy nie można być szczerym bez bólu? Można przecież użyć takich słów, żeby wyrazić swoje zdanie nikogo przy tym nie raniąc. A jak się nie da, to może lepiej zamilknąć?

Rany, jaka ja dzisiaj nabuzowana, wkurwiona i nielubiąca:)
Chyba znajdę sobie jakieś forum i napiszę, że wszyscy są głupi, brzydcy i na niczym się nie znają:))
Albo, lepiej będzie jak się upiję!

poniedziałek, 21 października 2013

Baby Blues.


 

Mam koleżankę, bardzo dobrą. Czy przyjaciółkę, nie wiem. Z wiekiem coraz ciężej to ocenić i zadeklarować. W każdym razie, ta bardzo dobra koleżanka trzy tygodnie temu urodziła dziecko. Nie znam nikogo, kto by bardziej niż Ona na to zasługiwał i nigdy nie miałam wątpliwości, że będzie cudowną matką.
Zadałam jej wczoraj najbardziej wkurwiające pytanie Świata:
- Co słychać?
- Dziś rano poprosiłam o cyjanek do kawy.
A jeszcze tak niedawno nie miała pojęcia co to Baby Blues:)

Wróciły wspomnienia Gaba Bluesa.
Urodziła się przez cesarskie cięcie, miała oznaki wcześniactwa i pępowinę wokół szyi. I postanowiła udowodnić, że nie wszystkie noworodki mają odruch ssania. Pierwsze odstępstwo od idealnego planu i moich założeń.
Drugiego dnia po porodzie wpadła do sali pani Neonatolog. Bez "dzień dobry", bez "pocałuj mnie w dupę" oznajmiła:
- Dziecko ma wadę serca!
Mój marynujący się w hormonach mózg usłyszał: "Dziecko umrze" i zrobiłam to, co oczywiste - zaczęłam płakać. Pani doktor na to:
- A czego Pani beczy? Przecież nie powiedziałam, że dziecko umrze! No jak nie, głupia suko. Już dwa razy to powiedziałaś!
- Troszkę jej się zastawka nie domyka. Za kilka miesięcy samo powinno przejść. Nie mogła tak od razu?
 Od Pani "od laktacji" usłyszałam, że powinnam się modlić, i że jak Bóg da to będę karmić. I tak już płakałam, więc nie popłakałam się bardziej.

Wróciliśmy do domu. Ja, bez pokarmu, córka bez odruchu ssania. Po 36 godzinach od ostatniego karmienia zadzwoniłam do przychodni, po położną. Było późne popołudnie, ja nadal płakałam i ten mózg, w tych hormonach, spowodował, że rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- Dzień dobry. Urodziłam. Chcę zamówić wizytę położnej.
- Imię matki?
- Elżbieta.
- Imię dziecka?
- Moje??
- Nie, dziecka. Tego co się urodziło.
- Aaa, bo ja "imię matki" to swojej mamy podałam.
- A po co mi imię Pani mamy?
- Bo ja się jeszcze nie przyzwyczaiłam, że matka to ja.
- Nooo, ok. Czy coś się stało? Czemu Pani płacze?
- Bo...ja...taaaak....ciąąągleeee. I mała nie jeeee!!!
- Oooo, chciałam do Pani jutro przyjść ale postaram się jeszcze dzisiaj.
Czekaliśmy w oknie jak dzieci na Św. Mikołaja.

Kobieta pełna hormonów to fascynują zjawisko. Nic, tylko obserwować i podziwiać, najlepiej przez kraty albo grubą szybę. I, broń Boże, nie nawiązywać dialogu, ani nawet kontaktu wzrokowego.
Mój ślubny czasem się zapominał i pytał:
- Słońce, czemu znowu płaczesz?
- Jak to ZNOWU?? Ty już masz dosyć, tak? Teraz mnie zostawisz samą, z dzieckiem, tak? TAK?
- Nie, wcale nie...już sobie pójdę...
Buuuuu...
 Czasem chciał pocieszyć:
- No chodź, kochanie, przytul się i powiedz czemu buczysz?
- Z tego samego powodu co zwykle...
- Że nie możesz karmić, tak?
- Nie, że tak Ją kocham!!! Wiedziałam, wiedziałam, że masz do mnie o to żal!
- Nie, wcale nie....już sobie pójdę...

Kiedyś poszłam do Apteki. Stoję przy okienku i szukam karteczki z nazwą leku.
- Gdzieś to tu mam. To takie krople do uszu, chyba na M.
- Na M? - farmaceutka chciała pomóc.
- Chyba tak, po dwie krople do każdej dziurki mam wpuszczać.
- To chyba do nosa?
- No do nosa, a do czego?
- Mówiła Pani, że do ucha.
- Nie, do nosa mówiłam - dalej gmeram w torbie.
- Mówiła Pani do ucha.
- Ooo, mam. Proszę.
- Hmm, to są krople do oczu.
- A. Aaa. To w sumie ma sens...bo ja właśnie od okulisty wracam...

Jesu! Kobiety z mózgiem w zalewie są taakie głupie, pocieszne i niebezpieczne jednocześnie. Grunt, to o tym wiedzieć. Spojrzeć na siebie z boku i pozwolić sobie na taki stan. Bez spiny i dążenia do perfekcji od pierwszego dnia. Pojęłam to dopiero jak się urodziła Iga. Gabrysia to było złote dziecko, łatwe w obsłudze jak Tamagotchi. Iga była prawdziwym potworem! Niby byłam na to przygotowana, wiedziałam co się wydarzy a i tak musiałam wszystko razy 10 pomnożyć. I chyba mnie Iga Blues wcale nie dopadł. Chociaż nie, dopadł, ale szybko przeszedł. Chociaż nie, nie przeszedł. O kurwa, on nadal trwa!!!!
Bo te wszystkie mądrości i doświadczenie można sobie w dupę wsadzić:)
Każda mama musi sama!






piątek, 18 października 2013

Opowiem Wam bajkę o cudach.


 

Dawno, dawno temu, albo dzisiaj rano. Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, albo w kraju nad Wisłą, w mieście nad Odrą, żyli sobie rodzice z dwiema córkami. Taty w tą bajkę nie będziemy mieszać. On jak co dzień, żeby pożywienie i dach nad głową rodzinie zapewnić wyruszył do miejskiej dżungli, polować na...klientów. Mama została sama, zamartwiając się stanem zdrowia starszej córki. Od dwóch lat krwawi z nosa. Znawcy tematu orzekli, że naczynia krwionośne na wierzchu, że jak podrośnie samo przejdzie. Rodzice uwierzyli i cierpliwie czekali, co pół roku dziecko badając czy na anemię jeszcze nie zapadło. Tyle, że ostatnio to jakby gorzej, krew leci, bynajmniej nie jak "krew z nosa". Dziś rano mama stwierdziła, że dość tego czekania, zwłaszcza, że zdecydowanie za długo kolejnego krwotoku powstrzymać nie mogła.
Postanowiła córkę do miejscowego Szamana zabrać. Mama tego nie lubi, ma wiele zastrzeżeń co do umiejętności Szamanki Rodzinnej i wnerwia ją sfora Troli w białych fartuchach i natapirowanych kokach broniących dostępu do groty Znachorki. A bronić potrafią zajadle, przez telefon i własnym ciałem też.
Z samego rana mama wzięła telefon, trzy głębokie wdechy, wykręciła numer i - cud numer 1. Trolica odebrała po trzecim sygnale. Grzecznie i z uśmiechem zaprosiła na godzinę 10.00!
- Ale dzisiaj? Nie w poniedziałek, za tydzień, za miesiąc???
- Dzisiaj, za dwie godziny.
No ok, jeden cud bajki o cudach nie czyni.
Mama z dziećmi o 10.00 do przychodni weszła i została przyjęta już o 10.15. To zdecydowanie cud numer dwa. Cała seria cudownych zjawisk nastąpiła w kolejnych minutach. Znachorka Rodzinna była przemiła. Wysłuchała, wypytała, zmartwiła się, całkiem szczerze. Dziecko osłuchała, opukała, pomacała. Córka się nawet do bólu brzucha przyznała. Na koniec Szamanka dała dwa skierowania, na jedno rzuciła magiczne zaklęcie. Czary-mary, abrakadabra, badanie na CITO! Obdarowała chorą siedmioma naklejkami, nie pogniewała się, jak ma w zwyczaju, że młodsza córka dokonała kilku zniszczeń, a na koniec do drzwi odprowadziła i po ramieniu dla otuchy poklepała!!
Druga przychodnia, ta z Szamanem od nosów, uszu i gardeł, która jakimś, kolejnym cudem, znajdowała się 5 minut spacerkiem od pierwszej. Od wejścia widać było, że panują tu nieco inne zasady. W poprzedniej, Gwardia Przyboczna siedzi razem przy drzwiach, tworząc zwartą, przerażającą masę. W tej Trole siedzą, po dwa, przed każdym gabinetem, otoczone fosą i ostrokołem. Pochodzą chyba z innego plemienia. Koków i tapirów brak. Są jeże w odważnych kolorach.
Weszła mama po cichu, zalękniona. Zupełnie niepotrzebnie, tutejsze Trole były nawet milsze od tamtych.
- Oj, krew, taka mała, bladzieńka, CITO. Niech Pani idzie do poczekalni i między pacjentami wejdzie.
No to mama z dziećmi do tej poczekalni, a tam....zanosi się na koniec cudów! Cały korytarz pacjentów w wieku 78+. Historia nie zna zbyt wielu przypadków, żeby staruszka wpuściła matkę z dzieckiem w kolejkę. No to usiadła mama w kącie i czekała. Nasłuchała się kto jest "chorszy" i dlaczego. Zapach kulek na mole przestał już przeszkadzać, gdy nagle:
- Który ma Pani numerek?
- Ale, że co? Stanika? Buta? Aaaa, do Szamana? Ja nie mam, bo krew z nosa, ja prosto od rodzinnego, CITO.
Cud największy ze wszystkich! Zgraja staruszków rozstąpiła się w jednej chwili! Jak Morze Czerwone. I mama z dziećmi, przy dźwiękach chórów anielskich, suchą stopą weszła do gabinetu!
Szamanka od nosa, której trolowa moda się udzieliła, okazała się sympatyczna i profesjonalna. Zajrzała córce do nosa, gardła, a skoro i na tym się zna - także do ucha. Potwierdziła, że naczynia krwionośne na wierzchu, ale żeby nie wypalać, tylko uszczelnić. Dała receptę, pochwaliła młodszą córkę za przemeblowanie gabinetu. Naklejek nie miała, bo po co? Jej stali pacjenci wiedzą, że są dzielni, skoro starzeją się w tym kraju nad przepaścią...nie, nad Wisłą....
W poczekalni, pogromcy moli wypytali jak było, pomachali na pożegnanie.
Już przy wyjściu mama przypomniała sobie, że ma jeszcze skierowania na USG jamy brzusznej starszej córki. Popytała, okazało się, że owszem, tym korytarzem, na lewo. Kolejne okienko, kolejny Trol. Miły, ale jakby z jeszcze innego plemienia, bo włosy takie...normalne. Dała mama skierowanie pewna, że datę badania wpisze do kalendarza przyszłorocznego, którego kupienia jeszcze nie planowała. I co? A jak! Cud! Za 10 dni proszę przyjść.
Jeszcze były zakupy bez awantur, demolki i kolejki przy kasie.
Cuda jakieś:)
I to wszystko w kraju nad Wisłą, w mieście nad Odrą.
I jeszcze w Piąteczek:)
Nadmiar szczęścia!
Bajka na dobranoc, chandrę i niepogodę!

P.S. To nie był wpis sponsorowany przez Ministerstwo Zdrowia.

P.S.2 Po czym dziś poznałam że jestem "mocno" dorosła?
        Po tym, że już są lekarze młodsi ode mnie...:(

wtorek, 15 października 2013

Schizofrenicznie, ale w towarzystwie.




Kto spędził sześć lat w domu z dziećmi ten wie, że to co robię wcale nie musi oznaczać konieczności zamieszkania na oddziale zamkniętym.

Od 8 rano do 16 jestem tylko z Młodszą. Ona się drze, ja dociekam o co chodzi. Od 16 do 17.30-18.30 jestem z obiema córkami. Mała dalej się drze, Starsza włącza tryb: MANTRA. Mamo, mamo, maa-moo, mama, ma-ma. Po powrocie Taty zazwyczaj jest tak: Jak w pracy? Ok, a jak w domu? Ok, obiad zjesz? Wsadzam dziewuchy do wanny. Idę robić kolację. O, jak późno! Dobranoc. Dobranoc.

Dlatego, żeby nie zapomnieć mowy ojczystej i nie zgłupieć:) do reszty prowadzę dialog z czym popadnie. W dużym pokoju gadam np. z klockami. Grożę im, że następnym razem to ja im się pod gołą stopę podłożę. Gadam z kwiatkami na parapecie, podobno to lubią. No to im mówię, że jak zgubią jeszcze jeden listek to je z domu wyj...ę. Nie słuchają. Może inny kraj pochodzenia? Z Barbie nie lubię gadać. Leży taka na podłodze, cycki jej sterczą, żadnych rozstępów, nogi po samą szyję. I głupia jest. W kółko tylko o Kenie, Wróżkolandii i Diamentowym Pałacu!

Z szafami też nie lubię rozmawiać, bo są dla mnie nie miłe.
- Po co tu zaglądasz, przeciąg robisz. I tak w nic się mieścisz, dupy nie zawracaj!
Z butami - tylko tymi z prawej nogi się zadaję.
Ze skarpetkami w pralce bawię się w chowanego. MARCO! POLO!

W łazience miewam mieszane uczucia.
Tam jest waga! Czasem mnie pochwali, pogłaszcze, a czasem brutalnie brak silnej woli wytknie.
 Nad umywalką wisi szklany prostokąt. Różnie z nim bywa:
- Lustereczko, lustereczko, powiedz przecie......dobra, nie musisz być aż tak szczere!
Z tubkami, słoiczkami, buteleczkami nie gadam wcale. One twierdzą, że jestem naiwna.
Ale można się tam natknąć na miłych mieszkańców. Odplamiacz, na przykład:
- Daj, pomogę Ci, sama sobie z tą plamą po buraczkach nie poradzisz. Ja na to:
- Dziękuję, jakiś Ty zdolny i pomocny!
Albo, bardzo sympatyczny, leciwy wąż od prysznica. Cierpliwie czeka na zasłużoną emeryturę, przetarty jest, ale nie pęka. I zawsze chętnie opowie jakąś historię sprzed lat, a ja mu podziękuję, że się nie gniewa, że znów do Castoramy zapomniałam.

Najbardziej lubię jednak kuchnię. Tam są dramaty rozstań...
- O, pomidorku, spleśniałeś. Żegnaj!
....i niespodziewane spotkania:
- Ja cię! Ciasteczko! Skąd Ty się tu? Chodź, mamusia się Tobą zaopiekuję. Wykąpię Cię w kawusi.
Czasem muszę być twarda.
- Mleko, czemu żeś się rozlało? No cóż, mówią żeby nie płakać, to nie będę.
Lodówka uczy mnie kreatywności.
- Robisz obiad? Mam zwiędłą marchewkę, kawałek kiełbasy i dżem truskawkowy. Kombinuj, kobieto! Ja na to:
- Co?? Ja nie dam rady??
Lubię pogadać z nożami. Zawsze mają jakąś ciętą ripostę. Z łyżkami trudno się rozmawia, głupawe są, ciągle tylko:" niemożliwe". Trzepaczki unikam, kłótliwa jest i ciągle bije pianę. Durszlakowi trochę nie ufam, mam wrażenie, że cedzi każde słowo.

Że co? Że psychiczna jestem?
Moi domowi przyjaciele twierdzą, że nie.
Ale ostatnio trochę się zmienili.
Słyszę jak szepczą po kątach....

poniedziałek, 14 października 2013

Stanąć do walki....kolejny raz.


 

Zimne mgły leniwie opadają na poniedziałek.
Jest świt, już nie śpię.
Idę po cichu przez mieszkanie.
Ręce mi drżą, krople potu ustawiają się w kolejce na karku.
Zaraz zjadą w dół kręgosłupa.
Otwieram drzwi....
Ignorowałam Ją tak długo.Zapalam światło....
Wiem, że tam jest.
Schylam się pod szafkę. Wycieram grubą warstwę kurzu.
Biorę głęboki wdech.
Staję....
- O kurwa! Aż tyle???
- Aż tyle, kurwa, aż tyle! A teraz złaź, bo mi ciężko!

Wagi łazienkowe nie znają litości....

Nawet nie zliczę ile takich poniedziałków już przeżyłam. Dzisiaj był kolejny. I pewnie nie ostatni.
Słowo się rzekło.
Dedlajny, terminy.
Do Sylwestra.
Do wiosny.
Do wakacji.
Do ulubionej spódnicy.

Nie jestem w tym dobra.
Walczę i ciągle przegrywam.
Z zabawką na sznurku.
Taką, co wraca i wraca.

Na swoją obronę mam Miastenię.
I kilka chorób zaczynających się na hiper, kilka kończących się na -zm.
I jeszcze dwa zespoły.
I jeden syndrom.
I metabolizm w tempie ślimaka.
I 30+.

Zewsząd słyszę, że to nie może być na krótko.
To trzeba na całe życie.
Styl życia i filozofia.
Próbuję z kiełków, tofu i pół kromki razowego stworzyć własną religię.
Nie wychodzi.
Może za mało się staram...

A mimo to spróbuję kolejny raz.
Od dzisiaj.
Magiczne "od poniedziałku".
Tym razem musi się udać.
Oswoję potwora z łazienki.
Będziemy razem świętować sukcesy i opłakiwać porażki.
Tym razem zaprzyjaźnimy się na dłużej.

Kto ze mną?
Do towarzystwa?
Do wiosny?
Do spódnicy?

sobota, 12 października 2013

Miastenia Gravis, część druga.


 
 Co to za kurestwo pisałam już TU

Zaczęło się cztery, może pięć miesięcy po narodzinach Gabrysi. Myślałam: "Zmęczona jestem, małe dziecko, zima, dom na końcu Świata, wszędzie daleko. Pewnie mam lekko spóźnionego BABY BLUESA. Przejdzie."
Przeszło, po ok. trzech miesiącach. Zapomniałam.
Wróciło po pół roku, przeszło po trzech miesiącach.
I tak przez trzy lata.
Za każdym razem czułam się gorzej niż poprzednio.
Całe dnie spędzałam na kanapie. Nie robiłam nic. Nie sprzątałam, nie gotowałam, nie zajmowałam się dzieckiem, rzadko nawet myłam włosy. Wrzeszczałam na głos:" No rusz się, durna krowo! Zrób coś! Jesteś beznadziejna, bezużyteczna."
Brałam leki na depresję, nie pomagały. Byłam u psychiatry. Raz, na kolejne spotkanie nie miałam siły iść.
Gdyby nie przypadek, do dziś bym się tak męczyła i zadręczała. Dzięki za postać oczną, Miastenio:)
Pewnego dnia zadzwoniłam do mamy zapytać, który okulista skierował ją na operację. Mamie opadały powieki ( z racji wieku, sorry Mamuś:)), mi też jedna zaczęła lekko zwisać. Naszą rozmowę słyszała koleżanka Mamy, pielęgniarka na oddziale neurologicznym. To ona wysłała mnie (natychmiast!) do lekarza.
To był styczeń 2011. W lutym badanie EMG (rażenie prądem, sama przyjemność!),w marcu  prześwietlenie klatki piersiowej.
Diagnoza: Miastenia Gravis, guz w śródpiersiu, 4 na 6 cm. To przetrwała grasica, po usunięciu okaże się, czy zwykły guz, czy grasiczak.
Operacja dopiero w maju, ale biorąc leki odżyłam! Jedna tabletka a ja jak Popeye po szpinaku. No, wszystko mogłam!
Operację miałam w Dzień Matki. Bałam się jak diabli. Zapadli mi płuco, między żebrami dostali się do guza. Alternatywą było rozcięcie klatki piersiowej i blizna od szyi do mostka. I golfy do końca życia:)
Udało się, cztery małe nacięcia, guz usunięty, nie był groźny. Z racji tego, że stosunkowo szybko mnie zdiagnozowano i zoperowano ( 3,5 roku ) miałam szanse wyzdrowieć. Organizm mógł zwalczyć pozostałe przeciwciała.
Tylko, że na początku sierpnia....zaszłam w ciążę.
I to jest doskonały przykład na to, czym są "mieszane uczucia". Dwa lata wcześniej ginekolodzy orzekli, że mamy marne szanse na drugie dziecko, że może in vitro. Zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego, że Gaba nie będzie miała rodzeństwa. A tu, proszę! Ja się cieszyłam, mój neurolog już nie.
I stało się tak, jak przewidział. Choroba nie ustąpiła, jest nawet gorzej niż przed operacją.
Jest też Igusia :)
W kwietniu tego roku "zaliczyłam" przełom cholinergiczny. Przedawkowałam leki, niechcący. Czułam się gorzej, brałam coraz więcej tabletek, a że czułam się jeszcze gorzej, brałam jeszcze więcej. Klasyczne błędne koło. Wylądowałam w szpitalu. Wypłukali mi leki kroplówkami i poczułam się świetnie.
Aż do teraz. Zapalenie oskrzeli spowodowało nawrót. Znów czuję się fatalnie. Ledwo chodzę, ręce czasem szwankują. Jak mnie swędzi nos muszę sobie mówić:" No już, podnieś rękę, podrap się, dasz radę. Na trzy, czte-ry." Czasem się nie udaje, patrzę na ręce i one są jakby...nie moje. Jedzenie wypada mi z buzi, dławię się piciem. Ludzie mają mnie za gbura, bo nie mogę odpowiedzieć "dzień dobry". Najgorsze jest jednak to, że znów jestem "Matką mędzącą". "Nie mam siły", "później", "daj mi odpocząć", "nie mogę teraz". Gabka tego nie rozumie, myśli, że ja po prostu nie chcę się z nią pobawić, wyjść na dwór. Serce mi pęka, a i tak nic nie mogę zrobić. Nawet książeczki przed snem jej nie przeczytam bo krtań nie robi tego co powinna! A powinna, kurwa, czytać książki i mówić dziecku, że Je mama kocha jak nikogo na świecie!!! A ręce powinny nosić dzieci! Ze strachu, że nie wykonają swojej powinności ciągałam rok temu Idzię po podłodze, na kocyku. Mięśnie oddechowe dołączają do reszty buntowników, muszę jak ta blondynka powtarzać w myślach "wdech, wydech". Przecież nie mogę się poddać i tak po prostu udusić. Dzieci mam przecież.
Czy gdybym wiedziała, że ciąża "uwalnia" chorobę nie miałabym dzieci. Na pewno bym miała! Pewnie najpierw próbowałabym się wyleczyć, ale wtedy One nie byłyby tymi samymi osobami. A są świetne i już są, więc chyba nie ma się nad czym zastanawiać.
Kiedyś, raz, zapytałam: "dlaczego ja?"
Odpowiedź jest tak prosta, że nie pytałam nigdy więcej.
A dlaczego NIE???

piątek, 11 października 2013

Trudne pytania.


 

Oglądamy "Jak poznałem waszą matkę". Na ekranie Ted mówi do Barney'a:
- Kondomy są tam, gdzie zwykle.
Gaba, tropiciel nowych słówek:
- Co to kondomy??
O Fuck! Dzięki Ted. Skąd się biorą dzieci przerobiliśmy przed narodzinami Igi, na pytanie o sex jestem przygotowana, ale o kondomach nie pomyślałam.
W związku z tym, że zostaliśmy zaskoczeni, zachowaliśmy się jak każdy, przeciętny i mocno zaskoczony rodzic. Dokładnie obejrzeliśmy swoje skarpetki i doszliśmy do wniosku, że sufit wymaga malowania.
- No? Co to kondomy??
Nie odpuszcza! Mąż poszedł odebrać popsuty od tygodni domofon.
- O, jak późno się zrobiło, - to ja - Gabrysia, idź ogarnąć swój pokój i do kąpieli!
- Ale, co to kondomy??!!
- Nie zmieniaj tematu, dziecko. Idź sprzątaj pokój!!

Uff. Poszła. Odetchnęliśmy z ulgą. Rozmowa odroczona. Po cichu gratulujemy sobie niezbyt pedagogicznego, ale skutecznego wybrnięcia z sytuacji. Może zapomni?

- Ko-do-my! Ko-do-my! Ko-do-my!

 Pięknie! Iga zna nowe słowo!!!

Moje TAM...


   

Z założenia miało być tak, że tylko miło i radośnie. Że wycieczka za miasto, ciasto w sobotę, torebka na wyprzedaży, że dzieci takie zabawne, a mąż jak dziecko. Po co się zadręczać i jeszcze innym swój smutek aplikować. Jakby swojego nie mieli. Kogo obchodzi, że komuś źle, beznadziejnie, że strach, brak wiary, zawieszenie.
Tylko, że Ja tak nie mogę. Bo to właśnie Ja. Tak teraz mam i za nic nie chce być inaczej. Pewnie będzie lepiej. Za jakiś czas, może już na wiosnę....

Ale póki co, każdego dnia zaciskam pięści, zęby i powieki. Próbuję dotrwać do wieczora, bo tuż przed zaśnięciem przenoszę się TAM. Za TAM tęsknię cały dzień. A może całe życie?

TAM zawsze jest sobotni poranek wczesnego lata. W domu nad jeziorem pachnie świeżo upieczonym chlebem i truskawkami.
TAM nie ma nieuleczalnych chorób, kredytów hipotecznych, jesiennych depresji i lepiącej się do wszystkiego szarości. Tej, która zasłania to, co powinno Nas cieszyć, co powinno do życia popychać i wystarczać. Nie ma niespełnionych marzeń, strachu o jutro, dziur w butach i życia odkładanego na później.
TAM promienie słońca padają ukośnie na stół, przy którym siedzi roześmiana rodzina.
TAM biegamy boso po łące, nie marzną nam stopy i nikt nie rani się o ostry kamień.
TAM znów trzymamy się za ręce.
TAM wieczorami siedzimy w ogrodzie i rozmawiamy. Nieważne o czym, ważne, że w ogóle. Bo mamy na to czas i siłę. Bo zabawki sprzątają się same, obiady same gotują.
TAM ja jestem inna. Jestem kobietą z moich snów.
TAM córki i mąż i są tacy sami jak TU. Ich nigdy bym nie zmieniła.


A potem znów jest rano.
Czasem jest lepiej.
A czasem znów zaciskam pięści, powieki, zęby....

Byle do TAM...

środa, 9 października 2013

Zwariuję....


 

..... i mam na to dowody. Wszystkie z dzisiaj.

Rano. Jestem w łazience. Wchodzi Iga. Na czubku głowy....irokez!! Jeszcze nie zielony i kolczyków brak, ale jest.
JA: Gaaaa-baaaa! Co Ona ma na głowie!?!?!
GABA: Taka byłaś smutna, że brzydko obcięłaś Idzię, że chciałam poprawić, ale mi nie wyszło. No i co? Sama mówiłaś, że włosy to nie zęby i odrosną.

Uspokój się. Policz do 100. Nie krzycz na dziecko. Nic się nie stało.
Codzienna MANTRA moja.

Młodsza chyba wie, że coś nie tak z jej fryzem, bo jak poszłyśmy po Starszą do szkoły pozwoliła zdjąć z siebie wszystko oprócz czapki.

ZWARIUJĘ...

Wychodzimy ze szkoły. Poganiam Gabi mówiąc, że Iga puszcza bąki i pewnie zaraz narobi w pieluchę, więc szybko, do domu. Pod klatką spotykamy sąsiadkę.
SĄSIADKA: Oj, jak Ona rośnie, jaka śliczna, jaka uśmiechnięta. Fajna ta twoja siostra, Gabrysiu, prawda?
GABA: No, fajna, ale pierdzi.

ZWARIUJĘ...

Trochę później, w domu. Młodej znudziły się książeczki, polazła do pokoju siostry.
Chwilę później Iga sunie po panelach, jak pingwin po lodzie.
Trzaśnięcie drzwiami.
GABA: Wynocha!!!
JA: A wszystkim mówisz, że to Twoja najukochańsza siostrzyczka!
GABA: Ale tylko w dużym pokoju!

NO, ZWARIUJĘ...

Wieczorem. Laski się kąpią. My sprzątamy, robimy kolację, ścielimy łóżka. Takie tam, wieczorne manewry. Nagle, płacz. Młodej.
MY: Co się tam dzieje?! Czemu Ona płacze?
GABA: A skąd mam wiedzieć? Tylko ją kopnęłam.

ZWARIUJĘ...

Iga już śpi, Gaba kończy kolację i ogląda bajki.
JA: Po tej bajce idziesz myć zęby i spać.
GABA: Nie. Ja też chcę mieć wolny wieczór, bez Tego Małego Krzykacza.
Cytat z rodziców :))))

ZWARIUJĘ. OSZALEJĘ. ZAMKNĄ MNIE W ZAKŁADZIE !!!


wtorek, 8 października 2013

Miastenia Gravis, część pierwsza.


 

Długo się zastanawiałam czy w ogóle o tym pisać ale tak mnie wkurzają politycy, że się nie powstrzymam. Czy Oni zdają sobie sprawę, że znosząc refundację leków na choroby rzadkie wydają wyrok na tysiące chorych osób?

Ja jeszcze nie mam tak źle. Na początku moje tabsy były darmowe, potem kosztowały 5zł, teraz 40zł a jak politycy dojdą do wniosku, że dam sobie radę bez dopłat, to będą kosztować 130zł. Poradzę sobie ale niektóre leki, na choroby cięższe niż moja kosztują tysiące złotych miesięcznie! Nasi mądrzy włodarze doszli, a przynajmniej dochodzą do wniosku, że skoro choroba jest nieuleczalna to po co wydawać na nią kupę kasy. Skoro pacjent i tak nie wyzdrowieje....

Może panikuję, może nie będzie tak źle. Ale coś mi mówi, że jest się czego bać. Bardzo dobry lek na Miastenię zniesiono kilka lat temu bo podrożał jeden ze składników! Co będzie jak zamiast zabierać dopłaty zaczną w ogóle wycofywać leki z aptek?

Od 6 lat choruję na Miastenię.
A co! Jak chorować to na coś spektakularnego, a przynajmniej na takie coś o czym mało kto słyszał. Człowiek od razu czuje się taaaki wyjątkowy. Szpan na dzielni:) Bez banałów i "oklepanych" dolegliwości.
Miastenia jest rzadką chorobą. Na szybko policzyłam, że chorych w Polsce jest ok 2-4 tys. Dla porównania na moim osiedlu, jednym z wielu w średniej wielkości mieście, mieszka ok 15 tys. osób! Nic dziwnego, że nie opłaca się Nas leczyć. A inne choroby są dużo rzadsze! Niektóre nazywane są nawet SWAN (Syndrom Without A Name). To nie będzie odczuwalny uszczerbek na liczbie ludności.

Jak już się wygadałam, to pociągnę dalej. Jeśli będą jakieś nieścisłości, trudno. Nie poprawiajcie mnie. Poczytać fachowe opisy można TU i TU.

Choroba jest autoimmunologiczna, genetyczna. Charakteryzuje się osłabieniem mięśni szkieletowych, czyli mięśni oczu i powiek, twarzy, gardła, krtani, szyi, karku, rąk, nóg i mięśni oddechowych. Objawy,
np. opadanie powiek, krztuszenie się podczas jedzenia i picia, opadanie głowy, niedowład rąk i nóg, problemy z oddychaniem nasilają się w trakcie wykonywania pracy i ustępują po odpoczynku i po podaniu leku. Pisząc o "wykonaniu pracy" mam na myśli np. umycie zębów, zjedzenie kanapki, rozmowę. Osłabienie może być tak silne, że można się udusić albo przynajmniej paść jak szmaciana lalka. Jest to spowodowane tym, że organizm chorego produkuje przeciwciała przeciwko receptorom acetylocholiny.  A tak po polsku, chodzi o to, że do mięśni nie dochodzą impulsy, które "każą" im się kurczyć czyli działać. Te przeciwciała biorą się głównie z przetrwałej grasicy. Grasica u zdrowych ludzi zanika w wieku dojrzewania, u miasteników nie. Robi się z niej guz, czasem niegroźny nowotwór. Po dłuższym chorowaniu te same przeciwciała zaczyna produkować także trzustka.
Częściej chorują kobiety, zwłaszcza w wieku ok 20-30. W grupie chorych 60-75 lat przeważają mężczyźni.
Miastenia ma różne stadia. Gdzieś czytałam, choć głowy nie dam, że po awansie na kolejny "szczebel" nie da się już cofnąć do poprzedniego. Dla mnie to zła wiadomość, bo wkraczam właśnie w przedostatnie stadium. Pierwsze to łagodna postać oczna, drugie - łagodna postać ogólna, poddająca się leczeniu. Etap trzeci to postać niepoddającą się leczeniu od łagodniej do ostrej. Czwarte stadium...no wiecie, respirator i takie tam.

Nie macie dosyć? Bo to jeszcze nie koniec. 
Są rzuty i remisje. Długość ich trwania jest indywidualna, mogą trwać kilka tygodni, miesięcy a nawet lat. Rzuty, czyli zaostrzenie objawów mogą być spowodowane np. przez infekcje i przebyte choroby (jak moje niedawne zapalenie oskrzeli), przegrzanie, silny stres, zażycie któregoś z leków z długiej listy tych zabronionych.
I jeszcze są przełomy. Miasteniczny i cholinergiczny. Ten pierwszy to nasilenie objawów z powodu gwałtownego postępu choroby lub uodpornienia się na leki. Przełom cholinergiczny jest spowodowany przedawkowaniem leków lub utrzymaniem dawki pomimo poprawy stanu zdrowia ( przerobiłam to w kwietniu).

No, to tak z grubsza.
O MOJEJ Miastenii następnym razem:)

P.S. Błękitny motyl to symbol Miastenii.

Biegając z nożyczkami.

                                  


Zdecydowanie "obcinanie włosów" powinnam dodać do listy rzeczy, których nie umiem!

Obciachałam Młodszą. Grzywkę, dokładniej.
Z jednej strony jest bardziej, z drugiej zdecydowanie mniej.
Jak dobrze, że sezon na czapki w pełni:)

Nacykam jej fotek i za jakieś piętnaście lat to wykorzystam:
- Kochana Nastolatko, jak jeszcze raz spóźnisz się do domu zakradnę się w nocy do Twojego pokoju i zrobię Ci taką fryzurkę jak wtedy, gdy miałaś półtora roku! Będziesz skończona towarzysko!

Na wszelki wypadek Starszą też obetnę.

I już zawsze będą wracać o 19.00 do domu :))))

No, może to trochę nie konsekwentne.
Wczoraj pisałam, że chcę wykopać dzieci z domu. Nadal chcę żeby wyszły z domu ale i na ludzi. I jak będą zamykać za sobą drzwi niech nie mają nieślubnych dzieci uwieszonych nogi, zielonych włosów i śladów po igle na przedramionach. Tatuaży na czole, kolczyków w sutkach, skórzanych mini spódniczek, kabaretek....poniosło mnie trochę. Wyobraźnia zaszalała.

Dlatego nadal będę obcinać im włosy!

poniedziałek, 7 października 2013

Chlebki i łańcuszki


 

Starsza zażyczyła sobie na obiad "małe kurczaczki", Młodsza odmówiła spania.
Smażyłam więc te cholerne Nuggetsy pilnując żeby Iga nie spadła ze stołu, nie zjadła surowego kurczaka i nie właziła do zlewu, myśląc o łańcuszkach szczęścia i innych takich. W czasie tych rozmyślań Idzia zbiła dwa jajka, wysypała bułkę tartą i rozładowała zmywarkę pełną brudnych naczyń.
A ja doszłam do takich wniosków:

Jestem bardzo wdzięczna za nominację do Liebster Blog Award, ale chyba na to za wcześnie. Mój bloguś to dziecko jeszcze a i ja ciągle się uczę. No i trąca mi to łańcuszkami szczęścia. Nie jestem w tym dobra. Jak kiedyś w to wejdę to tak z przekonaniem. Póki co nie znalazłam 11 blogów, które bym z czystym sumieniem miała polecić. Cztery, może pięć, nie więcej. Za cholerę nie wymyślę też 11 pytań, na które naprawdę chciałabym poznać odpowiedzi. A już z pewnością nie odpowiem kreatywnie na te pytania . Bo moje życie od dawna kręci wokół jednego.
Odpowiedzi na większość tego typu pytań wyglądałaby tak:
1) Twoje hobby?
Na hobby nie mam czasu, siły, pieniędzy. Hobbystycznie sprzątam po dzieciach.
2) Twoje wymarzone wakacje?
Gdziekolwiek, byle bez dzieci.
3) Plany na przyszłość?
Wychować dzieci i wykopać za drzwi.
4) Czego się boisz?
Że dzieci nie dadzą się wykopać.
itd.
I gdy dochodziłam do wniosku, że chyba w żadnym łańcuszku nigdy udziału nie brałam i, że to pewnie wada charakteru taka, bo ja mam problem z wytrwałością, zapukał sąsiad. Otworzyłam mu z tłuczkiem w jednej ręce i dzieckiem w drugiej. Dałam się zaskoczyć.
- Witaj sąsiadko. Mówił mąż, że przyjdę? To jestem.
Mąż mi nic nie mówił. Jakby mówił to bym dziecko zakneblowała, schowała się razem z nim w szafie i udawała, że nie ma nas w domu, bo sąsiad prezent przyniósł. Czekoladę dla dziewczynek i słoiczek czegoś.
- Ten zaczyn na Chlebek Watykański przyniosłem. Tu jest przepis. Przez kilka dni dodawać składniki, nie mieszać a w niedzielę ciasto podzielić na cztery. Z jednej części upiec chleb a pozostałe trzy rozdać. Do poniedziałku najpóźniej, bo inaczej pech będzie. Ten chlebek to szczęście ma przynieść.
No, żesz fak! Łańcuszek chlebowy mnie dopadł.
Kiwałam głową, uśmiechałam się a duchu już widziałam jak watykański zaczyn ląduje w śmietniku. Sąsiad się nie poddawał:
- Ja Ci, sąsiadko na spróbowanie nie mogę dać. Takie zasady, że nie częstuje się tych, którym zaczyn dajesz ale Ty mi w niedziele przynieś kawałek na spróbowanie.
No super! I co teraz? Bardzo lubię Sąsiada, zawsze ma coś słodkiego dla córek, zakupy wniesie i robi najlepszą białą kiełbasę na Świecie.
Dla tej kiełbasy zrobię ten Watykański Spełniacz Życzeń.
A nóż?
Właściwie to wszystko mam i nie wierzę, że chleb z Watykanu, Lourdes czy Świebodzina szczęście ma przynieść ale jakby co to ja w Totka chciałabym wygrać. I kiełbasę na Święta dostać.

Z deszczu pod rynnę. Z łańcuszka w chlebek.
Ktoś się pisze na zaczyn w niedzielę?
W poniedziałek najpóźniej, bo pech będzie.

sobota, 5 października 2013

Na grzyby, na grzyby!






Wczoraj zadzwoniła moja mama i oznajmiła:
- Idziemy jutro na grzyby. 6.45, zbiórka u Ciebie.

Właściwie, czemu nie? Pół dnia bez dzieci, świeże powietrze, grzybki, spacer po lesie. Zielony podobno uspokaja, koi nerwy. Fajnie, nawet jeśli będę musiała wstać jeszcze wcześniej niż zwykle. Przynajmniej to będzie moja decyzja a nie przymus ze strony małych terrorystek, z którymi mieszkam.

Blady świt, las.
 Lubię las, chociaż wolę wodę. Jezioro, rzekę. Mam butelkę mineralnej w plecaku, od biedy może być. No i zielono jest.
Pół godziny-2 grzyby.
Rodzinka mi się zgubiła. Oni twierdzą, że to ja im. Wszystko jedno, wystraszyłam się. Cały czas pilnowałam się niebieskiego wiadra (Siostry) ale okazało się, że jakiś zupełnie obcy Pan też ma takie. Pora na wizytę u okulisty.
Godzina-8 grzybów.
Nawet dna w wiadrze nie zakryły. Kolejna godzina-nadal marniutko. Tylko pajęczyny twarzą zbieram doskonale! Fuck, inni mają więcej w wiaderkach. Nawet Siostra, która jest w ósmym miesiącu i się nie schyla! No czemu??
Odpowiedzieli mi dwaj Panowie, tak na oko i węch amatorzy Podpiwków i Piwlaków. Przyłapali mnie na zdeptaniu grzybka.
- Pani kochana, to trzeba pod nogi patrzeć i powoli iść bo grzybków można nie zauważyć.
Tylko, że w tamtej chwili to ja miejsca na siku szukałam a nie grzybków.
A jak mieli rację? Czyżbym musiała "zbieranie grzybów" dopisać do listy rzeczy, których nie umiem? No bez przesady! Co to za filozofia? Tylko czemu nadal widzę dno wiadra?
Dowiedziałam się w czasie przerwy na kanapki i herbatkę.
Bo ja po prostu największe wiadro mam:)
Mama też ma takie ale Ona ma fioła na punkcie grzybów i manię zbieractwa, więc w konkursie nie bierze udziału. Z wycieczki na Saharę wiadro grzybów, poziomek i malin by przywiozła. I właśnie na tej przerwie Mama zaproponowała...wróć...Mama zażądała zmiany miejsca na swoje, wcześniej upatrzone.
- Ale Mamo, Tam są chaszcze i nie wygodnie się tam chodzi - cicho zaprotestowała ciężarna. No serio, szacun Siostra za próbę.
- A ty przyszłaś spacerować czy grzyby zbierać? - zero litości ze strony przyszłej babci.
Już chciałam wtrącić, że ja to właściwie głównie na spacer ale ugryzłam się w język. Jestem za młoda żeby umierać.
Bo Królowej Matce się nie odmawia. Nigdy, przenigdy! A z pewnością nie wtedy gdy Ona ma ten błysk szaleństwa w oku!
Podreptaliśmy za Nią jak na ścięcie. Jak grzybki, nomen omen. Że niby zielone odpręża, uspokaja i koi? Chyba takie w lufkę nabite, bo póki co to ja jestem wściekłym (mało grzybów) kłębkiem nerwów (boję się własnej Matki). Weszliśmy w zarośla. Trawy i paprocie tak wysokie, że dodatkowo zaczęłam bać się dinozaurów. No i ciekawe czy oprócz przyjmowania pająków i ich domów "na twarz" mam też talent do zbierania kleszczy?
I jak to się dzieje, że moja Mama zawsze ma rację? Od pierdół po to, co najważniejsze? Zawsze, zawsze! To potwornie irytujące! Mam nadzieję, że dziedziczne. Na córkach własnych kiedyś sobie odbiję. Bo w tych zaroślach zatrzęsienie grzybów! Jeden na drugim. Szybko zapomniałam, że moje wiadro w ogóle ma jakieś dno.

A po czym poznać, że pora wracać do domu? Po bananach.
Zadzwonił mąż, biedny, umęczony, bo sam w domu z dziećmi został. Rozmawiał ze mną a jednocześnie "czytał" książeczkę Młodszej.
- I jak tam?...Tak kochanie, to Jabłko....Dużo nazbierałaś?...Powiedz Jabłko....Kiedy wracasz, bo oszaleję. Teściowa zbiera?....No tak, to banan...Ale wrócisz na kolację?....Banan, powiedz Idziu, BA-NAN. Ślicznie...Dobra kończę. Pa.
Zbieram dalej. Kijem paprocie odgarniam. Gdzie te banany? Nie widzę nic żółtego. Stop! Jakie banany? Przecież ja grzybów szukam.
- Maa-moo, możemy już wracać?
- Nie, zbieram.
Królowa Matka w amoku.

W końcu wróciłam.
I stwierdzam, że bardziej niż zielony, poprawił mi humor brązowy kolor kapeluszy.
Trochę grzybów się suszy. Sos gotowy, reszta podduszona, w zamrażarce. Słoiczki robi mama.
W sumie, to był fajny dzień.
Relaksujący.
Zielony.