poniedziałek, 30 grudnia 2013

Coś z kota.

 

Miałam kiedyś kota. Kot miał natręctwo. Nie uznawał zamkniętych drzwi, szaf, szafek, ani szuflad. Zapamiętale otwierał je wszystkie i wyrzucał zawartość na środek pokoju. Widać było, że efekt przynosił mu ulgę. Niczego nie chować, nie ukrywać, nie zamiatać pod dywan.

Miał to po mnie. Nie wiem kiedy, ani dlaczego o tym zapomniałam. Przyszło poczucie, że nie wypada tak otwarcie, o wszystkim. Jesteś dorosła, trzymaj fason, udawaj, zachowuj się!

Już nie mogę, przelewa się, mam dosyć.

Blog miał być miejscem gdzie mogę tak szczerze, o tym co uwiera, nie daje spać, straszy. Okazało się, że Ci co czytają wolą na wesoło, nie godzą się na ponure myśli. Próbowałam udawać, że zawsze super, że fajnie, sielankowo.

Dłużej nie wytrzymam! To mój blog, mój pamiętnik. Jak jest wesoło napiszę, jak nie, też chcę mieć prawo.

Czytałam, że blogi "o niczym" nie mają racji bytu. Musi być na temat, konsekwentnie, opiniotwórczo. W dupie to mam. Nie chcę nikomu mówić co ma myśleć, a na temat i konsekwentnie jest. Konsekwentnie na mój temat. Że samolubnie i nieobiektywnie tak tylko o sobie? I co z tego? Nie ma nic bardziej subiektywnego niż własne życie. Obiektywnie raz jest wesoło, a raz nie. Obiektywnie są tacy co mają gorzej i są tacy, co mają lepiej. Obiektywnie są mądrzejsi i głupsi ode mnie. Obiektywnie, wielu ludzi ma do powiedzenia więcej niż ja, są i tacy co nie mają, ale guzik ich to obchodzi. Podobno, blog żeby przetrwać musi być "na temat", najlepiej o gotowaniu, modzie, marketingu lub socjologii. Nie jestem ekspertem w żadnej dziedzinie, wyuczony zawód mam tak nudny, że dyplom mogłabym sobie do poduszki czytać, a jak nie zasnę, to kursem księgowości poprawić. Jak czasem napiszę, że myślę "to i to", to nie po to, żeby innym własne myśli narzucać, a jedynie, żeby pokazać że zdarza mi się myśleć o czymś więcej niż obiad i kupa w pieluszce. I nie po to, żeby ktoś mnie słuchał, bo z całego serca wierzę, że opinia jest jak dupa - każdy ma swoją. Z resztą i tak nie piszę za dużo o tym co myślę "na temat...". To też mam zamiar zmienić.
Rozważałam pisanie drugiego bloga, ale zwyczajnie mi się nie chce. Będzie tak, że nie wiadomo jak będzie. Ja też nie wiem, czy mnie nerw na coś weźmie, Gaba powie coś śmiesznego, czy chwilowo pogrążę się w czeluściach ponurych myśli. Jak ktoś oczekuje jedynie komedii, a wiem że tacy są, niech poszuka czegoś na YouTube.
Przyznaję, że jak każdy...chciałam napisać "bloger", ale lepiej będzie - "piszący bloga", lubię widzieć że licznik odwiedzin bije ( np. jak Klarka udostępnia;)) i to nie jest tak, że mi nie zależy na czytelnikach, ale proszę nie mówcie mi, że teksty typu Na kozetce was dołują i wcale do mnie nie pasują. Pasują, tak samo jak te, które Was rozśmieszyły. Tak to już jest, że jest różnie.

Jak zwykle, straciłam wątek i myśl przewodnią. W skrócie, chodzi o to, że skoro sama nie wiem jaka jestem, to i tu, w moim pamiętniku będzie różnie. Czasem na zmianę, czasem jednocześnie. Na smutno i wesoło. Z przekleństwami i nostalgicznie. Na temat i od czapy.

Tak właśnie będzie w 2014 na blogu.

A w życiu prywatnym muszę, chcę, powinnam:
- zająć się swoim zdrowiem, zrobić kilka badań, odwiedzić kilku lekarzy. Przy okazji kontaktów z naszą służbą zdrowia na pewno będzie o czym pisać:)
- pozbyć się Igi. Spokojnie, nie tak definitywnie. Żłobek jej się przyda. Dobra, kogo chcę oszukać? Mi się przyda jej żłobek!
- pójść do pracy. Jak to łatwo powiedzieć....
- i po raz kolejny - dieta, zdrowy tryb życia, rzucanie nałogów i takie tam. Powiem Wam, że nic tak nie mobilizuje do odchudzania jak zaproszenie na ślub w charakterze świadka:)

A właściwie, niech sobie to moje życie płynie jak dotąd. Będę planować, postanawiać i weryfikować na bieżąco.
Jest OK, jest fajnie. I niech tak zostanie!




niedziela, 29 grudnia 2013

Blee...

  

"Blee...tak mi właśnie jest. Snuję się z kąta w kąt. Od okna do okna. Z kuchni na kanapę. Za sukces uważam przebranie się z piżamy. Coś bym przeczytała, ale mi się nie chce, coś obejrzała - na nic nie mam ochoty. Nawet na pisanie tego, co właśnie piszę.
Tak mam jak coś się kończy. Teraz to Święta. Nie żebym aż tak Je lubiła, po prostu nie lubię jak się kończy. Nawet jak trwa nie lubię. Wolę na coś czekać, planować, przygotowywać. Wakacje, imprezy, nowe mieszkanie. Mogę sobie wyobrażać, oczekiwać, mieć nadzieję, a nawet pewność, że będzie....wyjątkowo, niespodziewanie, inaczej, lepiej? Sama nie wiem. To się chyba nadzieja nazywa. Nadzieja, że coś się w końcu zmieni. Bo przecież, w końcu musi się zmienić, więc czemu nie tym razem?
Miałam noworoczne postanowienie, że nie będę narzekać, będę doceniać, że szklanka jest do połowy pełna. Dzisiaj nic z tego. I wolno mi, mam jeszcze trzy dni. Trzy dni naiwnej nadziei, że zmiana trójki na czwórkę sprawi, że w końcu, że może, że tym razem. Że ktoś. Że coś. Że ja. Wezmę się w garść, pogodzę ze sobą i z tym, że jest jak jest. Może uwierzę, że nie jest tak źle, że trawa u sąsiadów wcale nie jest lepsza. Że nie muszę się z nikim porównywać. Że mogę sobie wybaczyć. Że ja też mam prawo. Że to jeszcze nic nie znaczy."

Napisałam to rano. Potem kasowałam, poprawiałam, dopisywałam. Zdążyłam przeżyć cały dzień, pobawić się z dziećmi, zrobić obiad, zaplanować Sylwestra, a nawet dojść do wniosku, że potrzebna mi terapia. Z braku dostępu do psychologa podleczyłam się, jak umiałam - drinkiem. A potem drugim. Działanie tymczasowe, ale pomogło. Przynajmniej do jutra. A jutro? No właśnie nie wiem jak będzie jutro. Nigdy nie wiem. Czy będzie euforia i radość dzika z pomytych okien, czy leżenie w wannie z żyletką w dłoni ( metafora taka - nie mam wanny, ani żyletek)? Czy się rozpłaczę na widok szczeniaczka, czy zjebię właściciela, że jego kupę na trawniku zostawił. Najbardziej mi chyba doskwiera to, że nie potrafię być na dłużej taka sama.

Teraz, po drinku numer trzy, nic mądrego mi już do głowy nie przyjdzie. Wiem tylko, że muszę coś zmienić. Jeszcze nie wiem co, ani jak. Wymyślę i dam znać.
Mój blog to odczuje, ale o tym następnym razem.



piątek, 27 grudnia 2013

Uważaj o co prosisz.

















Przed Świętami wypowiedziałam życzenie, żeby było wyjątkowo, inaczej niż zwykle, żeby nie kojarzyło się tylko z wielkim żarciem. No i się spełniło! Cała nasza czwórka dostała jelitówkę....Cudownie! Kilka dni o chlebie i gorzkiej herbacie. A co jest gorsze od sraczki i rzygania? Jak dzieci dochodzą do siebie szybciej niż rodzice. I jak im się święta pochrzanią i np. chcą się bawić w śmigus-dyngus w kabinie prysznicowej, albo w ujeżdżanie dzikich koni, za nic mając to, że rodzice umierają przy każdym gwałtownym ruchu.

Mikołaj dał dupy i nie przyniósł dwóch prezentów dla Gaby i Igi. Przez cholerną pocztę polską dziewczynki znalazły pod choinką list, pełen kitu i przeprosin za ten niewybaczalny błąd. Podobno Elfy się rozchorowały i nie zdążyły zrobić wszystkich maskotek. Według słów Mikołaja, jak tylko wyzdrowieją zrobią zaległe zabawki i wyślą je w pierwszej kolejności właśnie do nich. Byłam pewna, że będzie płacz i rozczarowanie, ale po raz kolejny moja słodka i dobra Gabrysia zaskoczyła nas wszystkich. Uznała, że Elfy z pewnością zachorowały na "zabawkową grypę" i trzeba im wysłać kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia i z dopiskiem, że się nie gniewa, bo przecież trzy dni leżała w szpitalu, więc wie jak to jest być chorym. Tak sobie myślę, że muszę zacząć odkładać pieniądze na terapię dla niej. Będą potrzebne gdy się dowie, że Mikołaj to ściema. Wczoraj np. odkryła, że tata nie umie czarować i że przedmioty nie znikają, a jedynie chowają się w rękawie. Wyciągając zapłakane dziecko zza kanapy usłyszałam, że jest wkurzona, bo myślała że tata jest wyjątkowy, a On tylko oszukiwał! Jej dziecięcy świat na chwilę legł w gruzach. Na szczęście, gość szwagra, odwrócił uwagę od katastrofy z brakiem prezentów i taty nie-czarodzieja. Gabi upatrzyła sobie w nim ofiarę, która nie ma pojęcia o kucykach i uważając to za niewybaczalny błąd zrobiła mu wykład o znaczkach i talentach każdego z bohaterów My Little Pony. Niby nic takiego, ale Roger na co dzień para się growlingiem, czy innym piekielnym rykiem. Jego mina przy słuchaniu o słodkich kucykach - bezcenna:)

Generalnie było miło i wesoło. Na narzekania babci, że to kolejne Święta bez śniegu Gabrysia oponowała, że ostatnio, po zjedzeniu święconych jajek lepiliśmy ze śniegu zająca, więc o co nam chodzi? Prababcia, nie mogła odróżnić makowca od sernika, ale upierała się że okulary nie są jej potrzebne, bo dopiero do osiemdziesiątki dobija i nie będzie się postarzać. Igę cieszyło wszystko, mnie dostęp do toalety.
Tak, to były miłe Święta.

wtorek, 24 grudnia 2013

Świątecznie.


Z okazji Świąt Bożego Narodzenia:















Życzą:















P.S. Pierniczki zrobione naszymi szczerymi, choć pozbawionymi talentu rękoma.
P.S.2 Był jeszcze piernik z uśmiechem, ale Iga go zjadła ;)

sobota, 21 grudnia 2013

Bądźcie dla siebie dobrzy na Święta.

 

Człowieku!
Daj spokój. Wyluzuj. Odpuść.
Możesz?

Daruj kurierowi, że nawrzeszczał przez telefon, że nikogo nie ma w domu, a On paczkę przywiózł. I temu drugiemu, który o 21.50 tak długo dzwonił domofonem, że dzieci pobudził, też. Przyjrzyj mu się, facet ledwo zipie, pewnie od świtu jest na nogach i wyręcza Świętego Mikołaja. Już prawie noc, w domu żona i dzieci, a biedak dalej w robocie.

Wiedz, że samochody zaparkowane przed hipermarketem nie należą do wrednych skurwysynów, którzy złośliwie zajęli Ci wszystkie miejsca. Nie, Oni zwyczajnie byli pierwsi. Zrób kilka okrążeń, zaraz coś się zwolni. I rozważ możliwość, że nie jesteś pępkiem świata, a inni ludzie nie istnieją jedynie po to, żeby Ci dokopać.
Jesteś już w środku, widzisz tabuny ludzi i jesteś pewien/na, że zaraz ktoś Cię strasznie wnerwi i w ogóle to co Oni tu robią? Banda wrednych debili, którzy tylko kupują, kupują! Dlaczego w sobotę? Nie mogą przyjść w tygodniu, kiedy jesteś w pracy? Przez nich będzie straszna kolejka do kasy! Pamiętaj, że jeśli tam jesteś oznacza to, że jesteś jednym z nich. I inni myślą to samo o Tobie. A Ty przecież nie masz wyjścia, jak nie dzisiaj to się nie wyrobisz, do Wigilii pracujesz. Zrozum, że Oni też. Nie wpadaj w złość, to w niczym nie pomoże. Co z tego, że jakaś baba postawiła koszyk w poprzek alejki. Nie wściekaj się, po prostu powiedz "że chciałbyś/abyś przejechać", Ona Ci odpowie "o, przepraszam, już zabieram" i tyle. Jak Ty komuś najedziesz wózkiem na nogę to dlatego, że się zagapiłeś/aś na listę zakupów i to było niechcący. Dlaczego więc zakładasz, że inni robią to specjalnie, ze złośliwości? Powiedz, że nic się nie stało, uśmiechnij się i idź dalej. Miej w sobie trochę zrozumienia i życzliwości. Co Ci szkodzi?
Pani "na kasie" też odpuść. Może i jest cały dzień w sklepie, ale zakupów na Święta jeszcze nie zrobiła. Wolno przeciąga przez czytnik Twoje produkty? Spójrz na Nią, pada na twarz. Zamyśliła się. PIK. Jakie śliczne bombki, ciekawe czy jeszcze będą jak skończę zmianę? PIK. Ładna karkówka, może upiekę taką na Święta. PIK. O, majeranek. Muszę pamiętać żeby kupić do karkówki. PIK. Papier toaletowy. Zaraz się zsikam, kiedy będzie przerwa? PIK. Miś pluszowy. Ciekawe co porabiają moje dzieciaki.PIK.PIK.PIK.

Po co tyle złości i nienawiści? Chyba nie o to chodzi w Świętach, prawda? Przeżywam obecnie spory kryzys wiary, nie wiem czy, ani w co wierzę, coś mi mówi, że Bóg nie istnieję, jednocześnie ta myśl mnie przeraża. Bez względu na to co ja myślę, większość deklaruje, że wierzy, praktykuje, uczęszcza. Mam do Was pytanie. Nie sądzicie, że Jezusowi jest strasznie przykro widząc jak pomstujecie i narzekacie, że tyle roboty, że Wam się nie chce, niech już będzie po wszystkim? Bądź co bądź szykujecie wielkie przyjęcie urodzinowe dla swojego Boga. Nie powinno Was to cieszyć, tak jak cieszy pieczenie tortu na urodziny dziecka, albo robienie grilla w ogrodzie z okazji urodzin męża? Może jednak Jezus nie jest Wam bliski, skoro Jego urodziny nie sprawiają Wam radości?

Zostawiam Was z tym pytaniem i prośbą o to, żebyście byli dla siebie dobrzy na Święta.
Po Świętach też możecie. To nie boli:)

piątek, 20 grudnia 2013

Miastenia i Makowiec.


 

O Miastenii było już tutaj, tutaj i tutaj też.

Od dwóch miesięcy biorę leki immunosupresyjne. Działają, może nie tak spektakularnie jak miałam nadzieję, ale działają. Wprowadziły zmiany w cyklu choroby, kiedyś kilka miesięcy byłam chora, a potem kilka miesięcy był spokój. Teraz to są cykle parodniowe. Skoro już nie mam wyjścia i muszę być chora, to biorę w ciemno taki system:) Przez kilka dni nie zdążę zaniedbać dzieci, zapuścić domu ani popaść w depresję i stan zupełnego otępienia.
Dzisiaj mnie dopadło, po szale mycia okien, prania firanek i szorowania każdej szafki musiało się tak stać. Leżę w łóżku, z kawką, nadrabiam zaległości blogowe i rozmyślam co ugotować na święta. Iga daje żyć, długo spała, teraz grzecznie się bawi w demolowanie pokoju starszej siostrze.

Zauważyłam, że większość z Was ma już serdecznie dosyć przygotowań: sprzątania, kupowania i gotowania. Mnie bieganie po sklepach, czy po domu ze ścierką cieszy, bo oznacza że akurat jestem zdrowa, co wcale nie znaczy, że lubię się męczyć więcej niż to konieczne. Dlatego mam dzisiaj coś dla wymęczonych, żeby było szybko; dla ciekawych, żeby było inaczej i dla mnie, wszak mogę się powymądrzać i udzielić kilku rad:) Super-prosty i super-pyszny makowiec!
Przepis nie jest mój, podpowiedział mi go z telewizora Gordon albo Jamie, żeby nie było że sobie przywłaszczam albo roszczę. I chyba jest popularniejszy niż mi się wydawało;)

Są dwie wersje, pierwsza: "tak prosta, że aż wstyd", druga: "kilka minut roboty". Wersja druga jest smaczniejsza:) Potrzebne będzie ciasto francuskie, puszka masy makowej z bakaliami(400g), jedna pomarańcza, drobno posiekane orzechy i migdały, "roztrzepane" jajko do posmarowania ciasta. I to wszystko:) Ja zawsze robię z dwóch ciast i dużej puszki masy. Nakładamy masę na rozwinięte ciasto, dodajemy dużo orzechów i migdałów, ścieramy skórkę ze sparzonej pomarańczy, tylko pomarańczową, biała część jest niedobra. Raz zrobiłam z rodzynkami, ale było za słodkie. Następnie zwijamy wzdłuż dłuższego boku. Radzę pokroić na porcje surowe ciasto, upieczone się kruszy i łamie. Posmarować jajkiem, będzie ładniejszy kolor i ułożyć na blasze (na pergaminie, albo folii aluminiowej) w odstępach, żeby się nie skleiło. Piec ok 20 minut w 200 stopniach. Gotowe!
Robić w Wigilię, nie wcześniej, bo nie doczeka:)

Zuza, przepis na piśmie specjalnie dla Ciebie;) Nie marudź, że za dużo roboty!!

środa, 18 grudnia 2013

Warsztaty z mycia okien.

 

Mycie okien: dość prozaiczna czynność, w większości domów wykonywana cyklicznie przez dorosłych domowników obojga płci.

Żeby nie było zbyt łatwo, na kolejnych etapach warsztatów będziemy wprowadzać pewne niedogodności.

Przypadek omawiany na dzisiejszych zajęciach będzie kolejnym myciem tego samego okna. Wcześniejsza misja się nie powiodła gdyż od wewnątrz okno zostało zaatakowane przez cztery małe rączki, a od zewnątrz - przez deszcze padające zaciekle przez kilka dni. Ta informacja nie ma większego znaczenia, więc zaczynajmy.

Po pierwsze, przygotuj sobie wszystkie niezbędne pomoce: płyn do szyb, suchą ścierkę, papierowe ręczniki. I tu pierwsza niedogodność. Nie masz płynu do szyb, skończył się po pierwszej turze mycia okien. Mimo, że spędziłeś/aś cały weekend szlajając się po wszystkich marketach w mieście, zapomniałeś/aś go kupić. Zrobiłeś/aś przydługą listę zakupów i to Ci się chwali, ale powiedz, jaki jest pożytek z listy, która zostaje na stole w kuchni? Nie roztrząsajmy tej kwestii, fakt jest taki, że płynu brak! Co teraz? Bierzesz dwie miski z wodą, do jednej nalewasz trochę płynu do mycia naczyń, do drugiej trochę octu. Gdzie jest ocet? Pewnie tam, gdzie go schowałeś/aś jakieś trzy lata temu, gdy był ostatni raz potrzebny. Proponuję poszukać w kuchni lub w łazience, w szafce pod zlewem. Poszukaj dokładnie i nie kombinuj! Nie, zalewa z ogórków konserwowych, jakkolwiek zawierająca ocet, do mycia szyb się nie nadaje. Załóżmy, że masz już ocet, możemy zaczynać. A nie, jeszcze nie. Dla lepszego efektu końcowego idź do pokoju dziecka, otwórz szufladę w komodzie i znajdź pieluszkę tetrową w najgorszym stanie, taką której nie będzie Ci żal. Pozostałe (wszystkie!) pieluszki daj dziecku, żeby osłodzić mu utratę tej jednej. Zaczynamy mycie od szyb po stronie pokoju, żeby dzieciaka nie przeziębić. Jeżeli wspomniany dzieciak: a) wisi Ci na nodze, lub/i b) drze japę, lub/i c) koniecznie chce pomóc masz kilka opcji, ale ja dla Waszego wspólnego dobra proponuję dać mu jedną szmatkę i niech pomaga. Poprawisz później. Umyte? Świetnie! Teraz zrób przerwę, nakarm dzieciaka i połóż go spać. Mówiłam, że będą kłody pod nogi. Dzieciak, wyjątkowo tego dnia odmówił drzemki, możesz w tej sytuacji: a) olać mycie okien, b) olać dzieciaka. Jako, że warsztaty są z mycia okien, a nie z zajmowania się złośliwym gówniarzem, rozważmy wariant b. Robisz coś, o czym nie powinna się dowiedzieć SuperNiania, Twoja Matka, Teściowa, ani żadna słodkopierdząca koleżanka-matka. Sadzasz dzieciaka na kanapie, dajesz mu miskę chrupek, miskę ciastek, miskę rodzynek, miskę jabłek, im więcej, tym większa szansa, że usiedzi na dupie. I nie zapomnij włączyć MiniMini! Sam/a załóż buty, czapkę i ciepły sweter, bo mimo że nie wygląda, mamy grudzień. Następnie weź pasek od szlafroka (przyda się później), wszystkie szmatki, ręczniki papierowe, dwie miski i idź na balkon. Jeezuu, ale nie wszystko na raz, bo porozlewasz, idioto/tko! Przerwa. Zdejmij buty, czapkę, sweter i ratuj dywan oraz panele. No to jeszcze raz, ubierz się i na balkon. Jeden koniec paska od szlafroka przywiąż do klamki, drugi do barierki, nie chcesz przecież wychłodzić dzieciaka. Zacznij mycie okna. Odwiąż pasek, wróć do mieszkania, po to czego zapomniałeś/aś (na pewno coś się znajdzie), tylko szybko, bo zimno! Zabierz się w końcu do roboty, chrupki się kończą. Jakoś idzie? Nie ciesz się, wprowadzamy problemik. W telewizji leci właśnie bajka, za którą potomek nie przepada i zapragnął "na rączki". Możesz: a) olać mycie okien, b) olać dzieciaka. Zostajemy przy b, nic mu nie będzie. Pomachaj do niego, pobaw się chwilę w "a ku-ku" i miej nadzieję, że to pomoże. Pomogło, teraz chce się bawić w buziaczki. Trudno, umyjesz tą szybę jeszcze raz. Skończyłeś/aś! Bądź dumny/a, podziwiaj swoje dzieło. Dobra, wystarczy, to tylko okna, nie rakieta kosmiczna. Możesz dopić zimną kawę i chwilkę odsapnąć. I przewinąć pieluchę, bo biedny dzieciak chodzi z kupą od godziny, a Ty nie czujesz nic poza smrodem octu. Koniec przerwy. Wyrzuć zużyte ręczniki papierowe, wypłucz szmatki, wylej wodę z misek. Jak to znalazłeś/aś tylko jedną? Litości, jak można zgubić na 64 mkw miskę z wodą??? I ile Ty masz lat żeby wierzyć w krasnoludki albo w szajkę złodziei kradnących miski z brudną wodą? Poszukaj na balkonie, matole! Jest? A to ci heca! Zmyj jeszcze "buziaczki" z dolnej szyby drzwi balkonowych. I zabierz dzieciakowi pieluchę, którą myłeś/aś okna, z radości że znów są razem dzieć ją przytula i całuję.

Uff, misja zakończona. Pozostało już tylko jedno do zrobienia, jeżeli oczywiście chcesz, żeby efekt utrzymał się przynajmniej do Wigilii. Przywiąż dzieciaka do kaloryfera, starsze rodzeństwo profilaktycznie i dla towarzystwa, też. Sznur koniecznie musi być krótki, jak dosięgną do okna, to dupa zbita!

Po świętach wrzuć na luz, do Wielkanocy kawał czasu.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Głupiego robota!

 

Trzeba być bezmózgim Yeti, skończonym idiotą, kretynem bez wyobraźni, półgłówkiem, którego mieszkanie z dwójką dzieci pod jednym dachem niczego nie nauczyło, żeby robić świąteczne porządki pod koniec listopada! Słowem, trzeba być mną.

Chaos i Zniszczenie szaleją i wszystko, kuźwa, do poprawki!
Uchowały się lampy, ale tylko te, co pod sufitem dyndają. Do tej, co stoi na podłodze przykleił się kawałek bułeczki z masełkiem.
Wiecie, że wystarczy pomyć klosze lamp, żeby w domu zrobiło się jaśniej?;)

Na wyszorowanych drzwiach powstało arcydzieło, podobno kotek. Podobno, bo ja widzę tylko gryzmoł. I jak powiedziałam, że gryzmoł i dewastacja, zostałam obrzucona obelgami, że się niby na sztuce nie znam. I nie doceniam. Doceniłabym gdyby kotek był na kartce, a kartka na stoliku. Tylko jak, skoro wszystkie kartki są już pomazane i walają się po całym pokoju, a stolik...też jest pomazany i też się wala?? Po co ja pół dnia tą stajnię sprzątałam oglądając każdą zabawkę, kredkę i grę, segregując je według logicznego klucza? Kucyki do jednego pudła, lalki do drugiego, buciki lalek do trzeciego. Wiecie ile par butów ma 14 lalek Barbie? Carrie Bradshaw zzieleniałaby z zazdrości!

Listwy przypodłogowe też nie przetrwały, chociaż czyściłam je na kolanach szmatką i patyczkami do uszu. Już są upieprzone farbkami i czekoladą....mam nadzieję, że to czekolada:)

W łazience ktoś sobie ze mnie robi jaja! Nie spodziewałam się, że do Świąt nic nie będzie trzeba tam robić, ale dlaczego, dlaczego kafle są znowu brudne? Prawie do sufitu! Mam wrażenie, że gramy w grę na spostrzegawczość pt.:"Znajdź wszystkie plamy z pasty do zębów". Te na lustrze to łatwizna, dookoła umywalki też, trochę czasu mi zajęło odkrycie plam na pralce, ale śladów W szafce w ogóle się nie spodziewałam. Rozwiązaniem może się okazać zabranie Gabryśce szczoteczki elektrycznej:)

No i okna! Moje czyściutkie, czyściuteńkie okna. Tak a propos, wiecie że wystarczyć je umyć żeby ujrzeć świat w rozdzielczości HD?;) Ja znów mam odbiór jak z Rubina. Na szybach odcisnęły się małe dłonie, małe usta, małe noski. Brakuje tylko małych półdupków! Do tego lizaki wymieszane ze śliną, ciastka wymieszane ze śliną, trochę szpinaku, kilka naklejek, słowem: co tylko było pod ręką. I to wszystko do wysokości dziecko + pufa.

Został tydzień na sprzątanie, gotowanie, ubieranie choinki. Prezenty też, oczywiście, nie kupione. I ta cholerna Miastenia!
Wniosek: nie nadaję się do "na zapas" i "systematycznie".
Taka tradycja chyba, że musi być na ostatnią chwilę.

P.S. Miało być nieczynne, ale jestem zwyczajnie uzależniona ;P

piątek, 13 grudnia 2013

Przepraszam za rady.

 

Ha! I jeszcze raz, HA! Takie tryumfalne - HA!.

Siostra snuje się półprzytomna w piżamie, bez śniadania, z rozwrzeszczanym dzieciakiem na rękach! No mówię - HA!
Najdelikatniej jak umiałam...chociaż nie - najzłośliwiej zapytałam, czy jej się wydawało, że te zastępy kobiet zdychające ze zmęczenia tylko udają? Wysapała "już wiem, że nie..."
HA. Punkt dla mnie:)
Może sobie jednak daruje, bo mnie znienawidzi?

Pamiętam dobre rady i złośliwości innych mam, w tym mojej własnej: nie przesadzaj, nie ty pierwsza ani ostatnia, najgorszy jest pierwszy miesiąc, pierwsze trzy, najwyżej pół roku. Po czym zamykały za sobą drzwi i tyle je było widać. Trzy miesiące? Sześć? 90 dni, albo i 180? Ja tego nie wytrzymam!
Wytrzymałam, jak każda. Teraz to tylko zwyczajne wspomnienia, anegdotki opowiadane na prawo i lewo. Jak wspomnienie z wakacji w liceum, kiedy cudem się nie zginęło w tragicznych okolicznościach, albo jak leczenie kanałowe. Dzisiaj nie pamiętam jak to bolało, tylko że bolało. Było, minęło.
Yyyy, co ze mnie za człowiek, że porównuję macierzyństwo do kanałówki!?
Kanałówka przecież trwa krócej ;)

Chodzi mi o to, że się zapomina. Każde "mama", każdy buziaczek i "jesteś najlepsza na świecie" wymazują jedno traumatyczne wspomnienie. Dlatego nie miejcie do nas żalu, świeżo upieczone mamy, za to wszystko co Wam serwujemy. Nie chcemy straszyć, dobijać i gnębić. To niechcący, to z tej niepamięci. Przepraszam, że nie pomyślałam, że Wy tkwicie właśnie w samym środku tego wszystkiego, co mnie już nie przeraża, a bawi i trochę wzrusza. Ok, teraz widzę, że na pytanie "co na kolki?" trzeba odpowiadać: "krople takie i takie", a nie snuć opowieść jak Gabrysi krew z pępka leciała. Na bolesne ząbkowanie polecić maść zamiast na głos wspominać zbijanie gorączki zimną kąpielą w środku nocy. I w ogóle darować sobie relację z pobytu na ostrym dyżurze po tym jak na Gabi spadła komoda i telewizor. Mea culpa. Już nie będę.

Tylko, taka prawda, jedyne co musicie wiedzieć, że to naprawdę mija. Z każdym dniem, pomalutku, niezauważenie jest coraz lepiej, łatwiej i przyjemniej. Iga miała już sporo ponad rok jak złapałam się na tym, że nadal narzekam, a przecież już od jakiego czasu się wysypiam, nie karmię w nocy, zostawiam dzieci z babcią, czasem nawet chodzę sama do toalety. Nie zafiksujcie się na problemach i zmęczeniu, będzie Wam łatwiej.
Jeezuuu, znowu udzielam rad. Wszystko co wcześniej napisałam traci sens. No trudno, ja zwyczajnie nie umiem się powstrzymać. Dlatego mam jeszcze jedną radę, już ostatnią: Nigdy nie pytajcie mnie o radę, bo znów będę się wymądrzać!;)

I jeszcze ogłoszenie duszpasterskie:

Blog będzie chwilowo nieczynny z  powodu przedświątecznego pierdolca i paskudnego nawrotu choroby, która tradycyjnie, jak co roku postanowiła spędzić ze mną Święta.
Słowa "przedświąteczny pierdolec" i "Miastenia" zdecydowanie nie powinny  być używane w jednym zdaniu!!!


https://www.facebook.com/GIMolki

środa, 11 grudnia 2013

Namolne myśli.

















Byłam u małej Zosieńki. Szukałam inspiracji do napisania czegoś o niej. Ale co tu pisać? Dzieciak śpi, je i wydala, szału nie ma. Poza tym jest śliczna, malutka i taka grzeczna, że aż nudna. I pachnie. Ten zapach noworodka, najpiękniejszy ze wszystkich, sprawił że mi się trzeciego zachciało. Zaraz mi przeszło, bo heloł! Zapach się ulatnia wraz z nadejściem kupy, a wtedy to już szara rzeczywistość i nie ma odwrotu.
Zośka od urodzenia, a właściwie na chwilę przed już trzymała sztamę z ciotką i to jej się chwali. Jak usłyszała, jeszcze z brzucha, że nie ma opcji i nie będzie mnie przy porodzie, bo byłam z Gabi w innym szpitalu, postanowiła zrobić coś, co zmniejszy mój żal. Mianowicie, spowolniła sobie tętno do niebezpiecznie niskiego poziomu, zbiegło się pół personelu i wyjęli ją przez brzuch mamy. Kochane dziecko, wiedziała jak bardzo chciałam zobaczyć poród na żywo i powrzeszczeć na siostrę, że da radę i jest dzielna. Nie ma cioci, nie cyrku z porodem naturalnym. Masz za to, Zośka tableta na komunię. Dorzucę rower jeśli dasz matce popalić, bo póki co ta jest wyspana, nic ją nie boli i nawet nie płacze! Fuck! Jak mam realizować plan szydzenia z siostry??

Zastanawia mnie tylko, dlaczego czuję oprócz zazdrości, współczucie?
Chyba dlatego, że jeszcze pamiętam początki z Igą, bo z  Gabrysią już nie. To jak było przerażająco ciężko, jak się bałam i jaka byłam zmęczona. Najgorsze jednak były myśli, takie namolne. Kłębiły się w głowie i nie dawały chwili wytchnienia. Męczyły bardziej niż nieprzespana noc.

Uff, w końcu zasnęła. Śpi już z 10 minut. Czyli ile mam czasu? Wczoraj spała 40 minut, więc mam jeszcze 30. No tak, ale wczoraj zjadła więcej, pewnie dzisiaj obudzi się wcześniej, może za 20 minut. Zdążę się umyć. Nie, lepiej zrobię coś na obiad. Pranie trzeba wywiesić. Od czego zacząć? Wykąpię się, przecież nie myłam się od wczoraj. A jak nie zdążę z obiadem, Gaba wróci z przedszkola i będzie głodna. A pranie? To może poczekać, powieszę później. Idę się myć. Jezu, a jak się obudzi albo zakrztusi, a ja jej nie usłyszę? Co robić? Może olać wszystko i usiąść na chwilę? Taaak, dawno nie siedziałam tak po prostu. Głupia, nie masz na to czasu! Ile mam jeszcze czasu? Kurwa, góra 15 minut! Idę pod prysznic. Ok, zdążyłam! Teraz ziemniaki. A może kawę w spokoju wypiję? Nie, obiad. Jest dobrze, jeszcze ze trzy ziemniaki i wystarczy. A teraz kawa. No kurwa, super! Już idę, kochanie. Chodź, mama da Ci jeść. Cholera, nie mogłaś pospać dłużej? Już, już, nie płacz. Jaka ona malutka i śliczna. Jak mogłam żałować, że się urodzi. Żałowałam? Chyba trochę. Pewnie dlatego teraz tyle płacze. I nie chce spać. No jedz, paproszku, nie zasypiaj. Czy gdybym wiedziała, że wtedy zajdę w ciążę trzymałabym nogi razem? Przecież tak chciałam mieć drugie dziecko. Dlaczego teraz tak mi żal samej siebie? Wiedziałam przecież jak będzie. Zapomniałam? Jest mi źle, mam dosyć, chcę spać, wyjść z domu. Nie mogę. Halo, jemy malutka, musisz rosnąć i być zdrowa. Mama tak Cię kocha. Nad życie. Wyszłabym gdzieś, na zakupy, na spacer, do koleżanki. Gówno prawda, nigdzie nie pójdę, ze strachu, że jej się coś stanie beze mnie. Po co w kółko gadam, że mam dosyć siedzenia w domu? Wyszłam przecież, tydzień temu. Jeszcze chwila i bym nie wróciła, tak mi było dobrze. A może źle? A jak tylko weszłam do chaty, to się popłakałam, że znów to więzienie. Wolę nie wiedzieć, że tam się toczy życie. Z resztą po co mi to? Trzymam w ramionach cały wszechświat...Jedz, córeczko. I idź spać, bo nie wyrobię. I nie drzyj się, kuźwa, bo mam Cię dość! Idziemy na dwór, zapolować na kogoś dorosłego. Oszaleję sama w domu, albo zacznę gaworzyć. O, jest ta laska z przychodni. Cześć, jak Mały po szczepieniu? Iga się wydzierała całą noc. No wydzierała, a co? Aha, dzieci się nie drą tylko płaczą i kwilą. Ok, nie wolno tak brzydko mówić o maluszkach? Wiesz co? Zostawiłam włączone żelazko, muszę lecieć. Jezu, trafiam na słodko pierdzącą! Powinny być znakowane, żebym mogła przed nimi uciekać. Przesadzam? A jak było po urodzeniu Gaby? Burdel mi w głowie zrobiły świrnięte Matki Polki Doskonałe. Już ich nie słucham, wolę się z nich nabijać. Moje słodkie maleństwo wymiotuje tęczą i puszcza lawendowe bączki. Nie, nie jestem śpiąca, jest mi przykro, że dzieciątko nie spało w nocy, coś mu przeszkadzało. Niemowlę ma potrzebę bliskości, nie jego wina, że mu tak dobrze na rączkach mamy. Nie, nie denerwuję się, że się dzisiaj nie wykąpałam, moje dziecko lubi mój zapach. Ja sprzątam i gotuję w nocy, dzień wolę poświęcić na pięciogodzinny masaż dziecka. Błagam! Idzia, chciałabyś mieć taką mamę? Dostałabyś próchnicy we wszystkich mleczakach od tej słodkości. Lubisz jak Ci mówię, że jesteś wstręciuchem-pierdziuchem, co nie? Mam teorię: Im bardziej kobieta jest nieszczęśliwa, samotna i sobie nie radzi, tym bardziej zgrywa się na chodzącą doskonałość. Powinnam im współczuć, że mają smutne życia, powinnam, ale mam je gdzieś. I niech się ode mnie trzymają z daleka. A jeśli one tak na serio? Ble, to jeszcze gorzej. Wracam do domu, może się chwilę zdrzemnę? Pranie muszę powiesić. Iga, nieee! Teraz musisz spać, jak ja chcę do domu?! Złośliwa jędzo! Robisz to specjalnie? Nie mogłabyś choć raz zrobić tego co ja chcę? Będę łazić jak debil po osiedlu i czekać, aż wstaniesz, ekstra. A spać w domu to nie łaska? I chyba za grubo Cię ubrałam. Ja jestem jakimś ćwierćgłówkiem, czemu nigdy nie wiem jak ubrać dziecko? Problem, który mnie przerasta za każdym razem. Dobra, będziemy spacerować. Gdzie mam iść? W prawo, w lewo? W lewo nie, tam szczekają psy i ją obudzą. Przecież chciałam żeby wstała, chcę do domu. Muszę siku i pranie gnije w pralce. Jak się teraz obudzi będzie marudzić bardziej niż zwykle. Pójdę w prawo. Ja pierdolę, czemu głupi spacer jest takim wielkim problemem? Jestem beznadziejna, głupia, z niczym sobie nie radzę. Nie płacz, kretynko, ludzie się patrzą! Już dobrze, wdech, wydech. Już dobrze, to minie. Będzie lepiej, jeszcze kilka miesięcy. Wytrzymasz, popatrz jak ślicznie śpi. Jak dobrze, że jest. Taka doskonale cudowna, całkiem twoja. Przecież jesteś szczęśliwa. Jesteś, prawda? Jestem, jestem. Tylko ze zmęczenia o tym zapominam. I to pranie mi spokoju nie daje....

Ktoś to w ogóle doczytał do końca?

 https://www.facebook.com/GIMolki

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Złudzenie popularności.

 

"...Hm - myślę - hm... w rzeczy samej
cóż to jest? Popularność.
Popularność nad popularnościami
i wszystko popularność..."

Gałczyńskiemu też się kiedyś wydawało, że jest sławny i rozpoznawany, ale ludzie się do niego uśmiechali, bo miał nos upieprzony atramentem.

Przez te trzy miesiące istnienia GIMolek mi też się kilka razy zdarzyło ulec złudzeniu popularności.
Pierwszy raz, gdzieś tak po miesiącu, gdy w statystykach wiało nudą, nagle ktoś zaczął czytać wszystkie wpisy od początku. Wołam uhahana do męża, który siedział przy drugim komputerze:
- Mario! Jest ktoś nowy! Ale fajnie.
Zostałam szybko sprowadzona na Ziemię.
- Nie podniecaj się, to ja. Wcześniej nie chciało mi się czytać...
Zrozumiałam jak musiał się czuć biedny Konstanty.
Brutalnie podcięto nam skrzydła.

Nie wierzę, że ktoś kto pisze bloga nie zagląda do statystyk. Ja zaglądam, przyznaję się bez bicia. Kiedyś wykresik zaliczył wielki pik, a ja jak Pan Poeta pomyślałam "a więc to takie uczucie, gdy świat ci pada do stóp". Ok, poniosło mnie, wcale tak nie pomyślałam, ale to było fajne. Okazało się, że kilka koleżanek udostępniło link, a że mają na fejsie setki znajomych każda, to wiecie...nic takiego, zaraz wszystko ucichło.
Ale do dziś jaram się wejściami z Indonezji!!!

Raz przegięłam tak, że nawet Gałczyński powiedziałby "no bez przesady!". Jadę autobusem. Przede mną dwie dziewczyny (w moim wieku to jeszcze dziewczyny, prawda?) rozmawiają o blogu, którego czytają, lubią i nieraz się uśmiały. Wypisz, wymaluj GIMolki! Jednak nie, to o innej Matce było, która też ma dwie córki;)

A teraz, wyobraźcie sobie, że siedzę za wielkim, dębowym biurkiem ze szklaneczką Whisky w dłoni. W moim głosie pobrzmiewa nostalgia i gorycz. Mówię do was:

SŁAWA MA TAKŻE SWOJE CIEMNE STRONY.

Przeginam? Wiem, ale koleżanki już do mnie nie dzwonią. Pytane dlaczego, mówią że czytają bloga i wiedzą co u mnie słychać. A mi samotność doskwiera i z tej samotności takie pierdoły wypisuję:)

Dobra, do brzegu.

Wszyscy mają fanpage! Mam i ja!

Wejdźcie. Polubcie. Skomentujcie.
Bo, wiecie jak to jest z niedocenianymi artystami....wpadają w odmęty rozpaczy i nałogów, a tego byśmy nie chcieli:)

https://www.facebook.com/GIMolki

piątek, 6 grudnia 2013

Łoś.

 

Gabrysia jest już w domu. Zrobili jej mnóstwo badań i wychodzi na to, że jest dobrze. To znaczy nie jest, wciąż nie wiemy o co chodzi, ale serce jest zdrowe. Ulżyło mi, wracamy do codzienności. Gabi układa puzzle, które przyniósł Mikołaj, Iga wszystko jej psuje, obie są umorusane czekoladą, a ja mam wrażenie, że poprzednie dni się nie wydarzyły. Ale przecież urodziła się Zosia! Jeszcze jej nie widziałam, nie miałam kiedy jej odwiedzić, poza tym boję się, że przywlokę jakiegoś wirusa ze szpitala, w którym leżała Gabi. Oglądam zdjęcia i podsłuchuję ją przez telefon. O trzydniowym dzieciaczku ciężko coś powiedzieć, więc dzisiaj oberwie się jego mamie:)

Ola zwana Łosiem, lub Łoś zwany Olą. Młodsza siostra. Totalne przeciwieństwo mnie. Fizycznie i psychicznie. Ona introwertyczna chudzina, ja - wręcz przeciwnie. W dzieciństwie nie byłyśmy traktowane "po równo". Odkąd mam dwoje dzieci nie mam z tym problemu. Zaczynam rozumieć, że rodzice po prostu nie mieli wyjścia. Ola nigdy o sobie nie mówiła, miała problemy z nauką, pakowała się w różne problemy. Ja, gadającą bez przerwy dobra uczennica. Zwyczajnie musieli poświęcać jej więcej uwagi. Ola do perfekcji opanowała sztukę manipulacji, robiła miny kota ze Shreka, płakała jak postaci z Mangi, obiecywała, błagała...i zawsze wszystko jej uchodziło płazem. Ja wolałam się stawiać, pyskować, wykłócać. Nic dziwnego, że siostra, w przeciwieństwie do mnie, nie zaznała ojcowego pasa. Wiedziała, że jej wszystko zostanie wybaczone i często brała winę na siebie, tylko po to żeby mi się nie oberwało. Nigdy jej o to nie prosiłam, tym bardziej jestem za to wdzięczna. Kiedyś cała moja klasa poszła na wagary, skończyło się imprezą w moim mieszkaniu. Ktoś stłukł ulubiony wazon mojej mamy. Bałam się, że się wyda, że nie byłam w szkole, że impreza, że wazon, że moja wina. Jak tylko mama weszła do domu, dziewięcioletnia Ola odegrała scenę wartą Oskara. Przepraszała, że nie chciała, "mamusiu nie gniewaj się na mnie, to było niechcący". I wyła tak, że aż mama się przestraszyła, że się dziecko udusi. Tuliła, przekonywała, że to tylko głupi wazon, żeby już nie płakała. Siostra się uspokoiła, mama poszła się w końcu rozebrać. Stałam w wybałuszonymi oczami, szczęką na podłodze i nie miałam pojęcia co się właśnie wydarzyło. Olka puściła do mnie oko i jak gdyby nigdy nic wróciła do swoich spraw!
Mimo wielu kłótni i niezgodności charakterów nigdy nie kablowałyśmy na siebie rodzicom, siostrzana lojalność zawsze była podstawą naszego związku:)

Przez to, że była młodsza, a rodzice pracowali ja musiałam się nią zajmować. Ubierać, czesać, odbierać z przedszkola, zabierać ze sobą na podwórko. Chyba przez to uzurpuję sobie teraz prawo do wtrącania się w jej decyzje, słowa i myśli. To dobry moment żeby z tym skończyć, to dorosła kobieta, ma męża, a od trzech dni dziecko. Muszę jej odpuścić, przeciąć pępowinę:)
Ale jeszcze nie teraz! Teraz nadszedł moment długo wyczekiwanej zemsty!! W końcu wykorzystam, przez lata ćwiczone: Co ty nie powiesz? i A nie mówiłam? Za te wszystkie:
"Już nie przesadzaj, że jesteś taka niewyspana."
"Jak to nie miałaś kiedy umyć włosów?"
"Nie pozwól dzieciom bałaganić i tyle!"
"Wszystko jest kwestią dobrej organizacji i dyscypliny."

O tak, nadszedł MÓJ czas!:) Będę się spokojnie przyglądać i czasem zapytam:
- Nie wyspałaś się? Jak to nie ogarniasz? Co z tą organizacją?
Oj tam, oj tam. Że wredna jestem? I co z tego?

Zapowiada się, że Ola będzie dużo płakać, jak ja. Dobrze jej tak! To kara za to, że brała ślub gdy ja jeszcze w połogu byłam. I baaardzo często ryczałam. A ona co? W tej sukni jak z bajki przed kościołem mi się pokazała! No i się pobeczałam. Potem tak szła, z tym swoim przyszłym mężem wśród kwiatów, ktoś śpiewał Ave Maria, Gabrysia przed nimi z obrączkami na poduszeczce. Mój szloch zagłuszał wszystko. Nie mogłam przestać. I ten ich pierwszy taniec, tak się przytulali. A mi oczy ciekły i ciekły. Dwóch kamerzystów zwietrzyło wariatkę-histeryczkę i nie dawali mi spokoju. Łazili za mną i podpuszczali.
- Niech Pani coś powie siostrze, tak żeby na starość, gdy będzie siedzieć przy kominku, otoczona gromadką wnuków miała co wspominać.
Kurwa, bardzo śmieszne! Ryczałam do tej kamery jak durna, z szeroko otwartymi oczami, żeby mi się tusz nie rozmazał! Do dzisiaj nie widziałam filmu z wesela, za bardzo się wstydzę. Za karę będę jej pokazywać małe, puchate kotki, opowiadać historie "wyciskacze łez" i też ją nagram!

Ale najpierw jej pomogę, najlepiej jak umiem. Bez osądów i pouczeń. Jak dam radę:) Bo coś mi mówi, że jej się ta pomoc bardzo przyda.
Kilka godzin po porodzie zadzwoniła....a jak! Z płaczem.
- Ja chyba będę złą Matką.
- Oo, a czemu tak myślisz?
- Bo się jakoś z wielkiej miłości do dziecka nie posrałam! Patrzę na nią i  nie ogarniam, że to się dzieje naprawdę.
- Olcia, to normalne, potrzebujesz trochę czasu, żeby się oswoić. Ola? Ola? Jesteś?
- Chlip, chlip, buuuu, jestem....

Dzień później:
- Hej Ola, czemu płaczesz?
- Bo Zosia długo płakała.....i ja nie wiedziałam co robić.....i jedyne co mi przyszło do głowy, to też się popłakać.

O jeee! Istnieje sprawiedliwość na tym świecie!:)


środa, 4 grudnia 2013

Rollercoaster.

 


Mój świat na chwilę stanął w miejscu. Stał się czarno-biały. Poruszam się w gęstej mgle, nie docierają do mnie obrazy i dźwięki z zewnątrz. Działam jak automat. Robię to co muszę, z przyzwyczajenia, z poczucia obowiązku. Boli mnie głowa. Z nerwów. Od namolnych myśli. Błagam, tylko nie to. Niech to się nie dzieje na prawdę. Chcę nadal znać to tylko z telewizji. A co jeśli? Błagam, nie. Sześcioletnia dziewczynka nie może chorować na serce. Przecież nic jej nie jest. Tylko kilka dni ją bolało, jedynie dwa razy nie mogła oddychać i tylko raz, jeden raz, zasłabła. To nic takiego. Po co ten szpital, tyle badań, igieł? Przecież nic jej nie jest.
Dzisiaj mówili, że nie jest źle, że może to tylko epizod, skutek infekcji, bóle wzrostowe. Wyniki badań w normie, ale zlecają kolejne. Po co, skoro jest dobrze? Proszę, dajcie nam spokój, przecież to tylko nam się śni....pozwólcie nam się obudzić.

Nasz świat stoi w miejscu, ale cudze światy kręcą się nadal. Niektóre nawet przyspieszają.

Kiedy Gabrysia leżała podłączona do monitora, a jej blade ciałko zniknęło pod milionem kabelków, moja siostra urodziła dziecko. Gdy Gabrysia płakała przy zakładaniu wenflonu, w innym szpitalu dumni rodzice ocierali łzy wzruszenia. Kiedy Gabrysia nie mogła zasnąć w obcym miejscu, mała dziewczynka po drugiej stronie miasta spokojnie zasypiała przytulona do piersi swojej matki.

Jak wszystko pójdzie dobrze obie na weekend będą w domu.

Niezły rollercoaster zafundowałyśmy, z siostrą naszej rodzinie, co? Mama nabawiła się kilku zmarszczek, a tata...tata właściwie, to nabawił się kaca:)
Żeby już więcej nie płakać i Wam humoru nie psuć, bo przecież wszystko MUSI być dobrze, coś z serii WTF??? Ten obrazek i komentarz Mariusza poprawił mi na chwilę humor:)
















Taki włącznik jest w łazience na oddziale.
M uważa, że jeśli chcesz żeby przyszła do Ciebie wkurwiona pielęgniarka naciśnij przycisk po lewej, jeśli ma przyjść miła i uśmiechnięta, ten po prawej:))))


Trochę mi lepiej. Trochę. Mario śpi z Gabrysią w szpitalu, ja jestem w domu, z Igą. Jestem wściekła, że tak musi być! Chcę, tupię ze złością jak małe dziecko, chcę, chcę, żebyśmy znów byli wszyscy razem!


poniedziałek, 2 grudnia 2013

Gallus gallus domesticus.*

* Kura domowa.
 

Co jakiś czas walczące feministki przypuszczają atak. Zgraja bab, które nie słyszały o depilatorze i farbie do włosów, grzmi zewsząd, że nie po to walczyły (osobiście??) o równe prawa, żeby kobiety siedziały w domu i niańczyły dzieci. Dobra, zgadzam się z tym, że do pełnej równowagi między płciami jest jeszcze kawał drogi, ale czy One aby nie przesadzają? I czy wiedzą, o co im tak naprawdę chodzi? Czy o to, żeby być traktowanym na równi z mężczyznami, czy żeby się nimi stać? Nie wolno się malować, nosić szpilek, rodzić dzieci i, broń Boże, sprzątać. Pracować w kopalniach i na kutrach rybackich. I nigdy, przenigdy nie odpowiadać na "dzień dobry, Pani", bo wiadomo, to uwłaczające.

Dobra, im odpuszczam, są brzydkie i sfrustrowane. Trochę się zagalopowały i dużo tracą, ale są przynajmniej konsekwentne. Dużo gorsze są te, którym się coś o uszy obiło, a resztę sobie dopowiedziały. Głupie kobitki z kolorowych pisemek, opowiadające na prawo i lewo, że owszem dzieci musimy rodzić, bo to nasz przywilej i jedna z niewielu okazji, żeby chłopom utrzeć nosa. I dom trzeba mieć, piękny, w którym czuć kobiecą rękę, ale nie wolno w nim sprzątać. O nie, to takie nie feministyczne! Teraz, kiedy kobiety w końcu łapią oddech, to zajęcia dla mężów. Tak jak gotowanie, wychowywanie dzieci, robienie zakupów. My, super wyzwolone babeczki... przepraszam, KOBIETY, w końcu możemy zacząć żyć!!! Spełniać, realizować, rozwijać, cokolwiek to znaczy. Z resztą nie mamy wyjścia, bo na mężczyzn już nie można liczyć, tacy się zrobili zniewieściali, zachowują się baby, fuj! Nie dojdziesz, czego tak naprawdę chcą.

Obie te grupy łączy jedno. Twierdzą, że nie pracować zawodowo to wstyd.

A ja to pierdolę, bezceremonialnie, mam w dupie. I się nie zgadzam!!

Pracuję, ciężko, każdego dnia. Zasuwam na trzy zmiany, bez urlopu i chorobowego. Mam dwie, bardzo wymagające szefowe. Wypłatę odbieram w buziaczkach i uściskach, a w listach pochwalnych mała, niewyćwiczona rączka pisze "Koham Ćie Mamo". Jestem dumna z sumiennie wykonywanych obowiązków. Kiedyś będę pracować gdzie indziej, będę wychodzić rano, jechać do biura i tam też ktoś będzie ode mnie wymagał zaangażowania. Ja mu je dam i to będzie w porządku. Dlaczego więc zajmowanie się dziećmi, mężem i domem jest uważane za coś gorszego, za słabość, nieporadność życiową i brak ambicji? Nie tak wyobrażałam sobie życie po trzydziestce, ale takie dostałam. Kiedyś to się zmieni, wrócę do życia zawodowego, ale póki co jestem w pracy, będąc w domu. Dlatego nie wstydzę się, że cieszą mnie dokładnie umyte okna, poprasowane różowe ubranka i pyszny obiad z dwóch dań. Są chwile, że mam dosyć, chcę rzucić tą robotę, czuję się niedoceniana, a nadgodziny mnie dobijają. Tylko czy w biurze, albo na kasie w Biedronce będzie łatwiej. Czy dzięki temu będę lepszym, bardziej wartościowym członkiem społeczeństwa? Nie zastanawiam się nad tym, jest jak jest i póki mnie to cieszy jest ok. Ja się nie poświęcam, tylko oddaję całą siebie najważniejszym osobom w moim życiu. Nie przegapiłam pierwszego uśmiechu, słowa, kroku, więc niech mi nikt, kurwa, nie mówi, że marnuję swoje życie!!! Gabrysia i Iga są moim życiem! Biję brawo na każdym przedstawieniu, zbijam każdą gorączkę, masuję bolący brzuszek, uczę słów i dodawania. Jestem wszechświatem moich dzieci, to najlepszy moment życia, mojego i ich. To przywilej być częścią ich małych światów, tak samo jak im gotować, prać i prasować. Już niedługo przestaną mnie potrzebować, a wtedy ja zajmę się sobą, pójdę do pracy, na kurs dokształcający, na basen, na wódkę. To nie prawda, że nie pracuję, z zawodu jestem gallus gallus domesticus, perfekcyjną kurą domową. I najlepszą mamą na świecie. Tylko dlatego, że jestem; dzieci nie wymagają ode mnie niczego więcej. Mogę im to dać, chcę im to dać i chcę chłonąć te chwile całą sobą. I mam zamiar być z tego dumna.

O! Taki mój manifest i protestsong. Przed przedświątecznym zamieszaniem jak znalazł:)

Kury domowe wszystkich krajów łączcie się!

piątek, 29 listopada 2013

Pokuta.

 


Mąż jednak przeczytał poprzedni wpis. Uważa, że ubarwiam, ja że obeszłam się z nim delikatnie i sporo przemilczałam. Cóż, z chłopem do ładu nie dojdziesz. Ważne, że nie doszło do rękoczynów i nie będę musiała udawać, że na drzwi wpadłam:) Karę jednak mam. Jeśli chcę laptopa zachować muszę coś na siebie napisać, z własnych wad się wyspowiadać.

Mogę to zrobić, to nie takie trudne, chwilkę pomyślę i coś się znajdzie:)
Myślę, myślę....no myślę przecież! Chwila!!!

Może to, że...niee, to urocze dziwactwo jest, a nie wada.
To może to...ale czy to jest wada? Chyba nie.
Może to...nie, nie jestem leniwa, po prostu mój organizm potrzebuje więcej czasu na regenerację.
A to? To też nie jest wadą. Ja się nie wymądrzam, tylko, z dobroci serca, rad chętnie udzielam.
No to, może moją wadą jest....nie wydaje mi się...dużo gadam, bo mi się dużo myśli kłębi pod czaszką, a myślenie to przecież nie wada.
Czy ja jestem pyskata? Nieee, zdanie mam własne po prostu, czyli też odpada.
O, wiem...nie, to wina Matki Natury, więc się nie liczy.
Mam!...Eeee, też nie za bardzo.....
Albo to.... nie....
Ani to....
I jeszcze....też nie!

No kurde, wychodzi na to, że ja zwyczajnie, idealna jestem!!!

środa, 27 listopada 2013

Przepisy kulinarne ;)

 

Tytuł ma na celu zmylenie mojego męża:)
Lata temu, na wieczorze panieńskim mojej kuzynki zatańczył bardzo przystojny i bardzo roznegliżowany młody mężczyzna. Koleżanki wszystko nagrały i podarowały kuzynce płytę na pamiątkę. Z obawy, że przyszły mąż to obejrzy, przebiegłe babsko podpisało ją "Przepisy kulinarne". W ten sposób płyta, ciesząc się zerowym zainteresowaniem ze strony samca, przeleżała na jego(!) biurku kilka lat. Kradnę pomysł licząc, że mój mąż nie przeczyta tego posta:)

Na dzieci już się wkurzałam i mam ochotę tym razem zjechać ślubnego, ale się boję. Po pierwsze, mam chwilowo chorobę wściekłych krów, zwaną też PMS, więc mogę nie być obiektywna, a po drugie, mąż ma tę przewagę nad dziewczynkami, że umie czytać i to On trzyma kasę w naszym domu.
Zaryzykuję, ale jakbym nagle zniknęła na dłużej, będzie to znaczyło, że dostałam szlaban na komputer, albo właśnie wyprowadzam się do mamusi.

Kobiety to idiotki, a Bóg jest mężczyzną!
Jakby był kobietą nie faszerowałby nas pojebanymi hormonami i wiarą, że po ślubie ON się zmieni. Noszę tą wiarę w sobie od dziesięciu lat. Mówiłam, idiotka.
Przez pierwsze trzy miesiące znajomości Mario nie odezwał się ani słowem. Mój tępy, zauroczony mózg tłumaczył to sobie tym, że pewnie powaliła Go moja niesamowita inteligencja i poczucie humoru, że zwyczajnie chłonie każde moje słowo i dlatego milczy jak zaklęty. Albo, że zatopił się w bezmiarze moich oczu i woli ten błękit kontemplować niż tracić cenne chwile na gadanie. Dziś już tak w oczy nie patrzy i nadal niewiele mówi. Chociaż jest pewien sukces - mówi "cześć" mojej siostrze! Gdzie brawa?? I słucha jakby mniej, albo i wcale. Nie rozumie zupełnie o co mi chodzi.
- Nadal Cię kocham, przecież wyrzucam śmieci. No tak, na chuj mi kwiaty, grunt, że ze śmietnika nie wali!
Mąż twierdzi, że rozmawiając traci się cenny czas, który można by przeznaczyć na seks, albo przejrzenie Joe Monstera.

Nasze dialogi, lub raczej moje monologi, wyglądają tak:
- Dzwoniła twoja mama, zaprasza na obiad w niedzielę.
- No.
- Przyjedzie babcia i twoja ciocia.
- No.
- Mamy być na 14.
- No.
- Będą cyrkowe zwierzęta i akrobaci.
- No.

A jak czasem zdarzy mu się coś więcej niż "no", to i tak się nie możemy dogadać. Ja jestem modelową wenusjanką, Mariusz jest z Marsa, lub tak ogólnie, z Kosmosu.

- Mario, pamiętasz K? Kiedyś się kumplowałyśmy?
- Nie, chyba nie.
- Taka ruda, synka miała i psa.
- Nie pamiętam, co z nią?
- Już nic! Jak możesz jej nie pamiętać!

Analogicznie:

- Marta, wiesz który to sąsiad X?
- Nie wiem.
- Taki, co Oplem jeździ.
- Nadal nie wiem.
- Jak możesz nie wiedzieć? Ten, co felgi ostatnio wymienił. Z resztą, nie ważne!

I weź się z chłopem dogadaj! Grrr.

Podejrzewam, że jest homofobem, albo nawet kryptogejem. Nie wiem skąd ta trauma, ministrantem nigdy nie był, nikt Go nie molestował. Potwornie się boi wszelkich nie-męskich zachowań. Jak go poproszę żeby mi plecy kremem posmarował krzywi się, sapie i zaraz potem leci do łazienki szorować ręce. Najlepiej szarym mydłem i szczotką ryżową, żeby mu, broń Boże, nie zmiękły. Kiedyś chciałam go nauczyć robić warkocza, żeby Gaba jakoś w szkole wyglądała, ale usłyszałam, że chyba mnie pogięło i powinnam się cieszyć, że kitkę umie zrobić. Jego awersja do wszystkiego co dziewczyńskie jest niepojęta. Różowego plecaka córce nie poniesie, bo obciach, lalki Barbie w rękę nie weźmie, woli ją kopnąć na miejsce, nie pośpiewa z nami "Fasolek", bo woli Black Sabbath. Za karę chyba mu się dwie córki trafiły. Już się nie mogę doczekać, jak się biedak będzie męczył, gdy obie zaczną się na randki szykować:)

A propos szykowania. Wkurw przeokrutny mnie bierze jak mamy wyjść z domu. Nawet nie mówię o tym, że zawsze jest ta sama śpiewka, jak z małym chłopcem.
- Mogę iść tak ubrany?
- Wolałabym, żebyś założył koszulę.
- A co jest złego w tej koszulce?
- W sumie nic, ale na Wigilię nie wypada iść w T-shircie w Bobem Marley'em.
- Jezu, zawsze się czepiasz!
Aaaaaa!!!!

Mniejsza o garderobę, o podział obowiązków chodzi. Zaczynamy się zbierać do wyjścia. Księciunio zamyka się w łazience. Ja w tym czasie karmię, przewijam, ubieram Igę, czeszę Gabę, pomagam założyć rajstopy, prasuję bluzki, pakuję torbę z pieluchami, mlekiem, ubraniami "na zmianę". Robię makijaż, tłumaczę Idze, że szminek się nie je, myję jej buzię, przebieram w czyste ciuchy, kończę się malować i ubierać. Daję piciu, szukam butów, znowu przewijam. Co robi w tym czasie Pan i Władca? Siedzi na tronie, zamiast berła dzierży w dłoni ulotki z Tesco i pracuje nad wyhodowaniem hemoroidów. Następnie bierze gorący, relaksujący prysznic, koniecznie długi! Wychodzi z łazienki, taki pachnący i świeżutki, ubiera się, staje przy drzwiach i tupiąc nogą zaczyna swoją tyradę na temat: "jak to baby szykują sie godzinami i nigdy nie mogą zdążyć na czas".
Przysięgam, kiedyś Go zamorduję, a jeśli Wysoki Sąd okaże się kobietą na pewno zostanę uniewinniona!

I jeszcze sapie. Jak byk, wypuszcza powietrze nosem gdy jest wkurwiony. Jak On sapnie, ja się zaczynam gotować. Nienawidzę tego!! Powodów sapania też! Wielkie mi halo, że kubek stoi na parapecie. Stoi i już. Niee, trzeba go teatralnie, przed sobą nieść do kuchni, pierdyknąć do zlewu i  posapać. Albo, że zużyta torebka z herbatą leży w zlewie. Sama ją tam położyłam, to leży! Nie schylam się do śmietnika, bo mnie plecy bolą, albo tak po prostu, bo nie! Weźmie tą cholerną torebką i gdyby się dało, z głośnym bum wrzuciłby ją do śmietnika, a że torebeczka mała i miękka, hałasu nie zrobi, to drzwiczkami szafki chociaż sobie trzaśnie! Czy ja też tak robię? Nie. Mogłabym, ale nie robię. Żeby atmosfery duperelami nie psuć. Nie wypominam, że zawsze, zawsze, zawsze zostawia piankę do golenia na zlewie zamiast ją do szafki schować. Ja ją chowam, bez awantur i oczekiwania na oklaski. I choć rzadko mu się to zdarza, ale jednak, bez słowa zbieram kulki ze skarpet z całego mieszkania, którymi mój ślubny znaczy teren. I nie sapię!

Ufff, trochę sobie jednak posapałam i mi lepiej. Chociaż, jest jeszcze sporo zachowań i cech, o których warto by wspomnieć, ale...no wiecie, zima idzie, nie chcę spać na gazetach pod dworcem:)

Jeśli, mój Kochany, chciałeś poznać jakieś przepisy to wiedz, że Cię kocham. I nie zabieraj mi laptopa, bo będę płakać.


....Jesteś lekiem na całe zło,
I nadzieją na przyszły rok.
Jesteś alfą, omegą, hymnem, kolędą,
Oto cały Ty, nienazwany Ty...

(K. Prońko)




poniedziałek, 25 listopada 2013

Księżniczka Histeryczka.

 














Jestem za równym traktowaniem wszystkich dzieci, dlatego dziś paszkwil na Młodszą.

O ile z sześciolatką można już pogadać, powiedzieć, że natychmiast!, będzie kara, zakaz słodyczy, to przy półtorarocznym gnojku jedyne co można zrobić, to uzbroić się w cierpliwość i zapas środków uspokajających. I czekać. Aż podrośnie, nauczy się komunikować inaczej niż wrzaskiem, pojmie sens słowa "kara", mojego ulubionego: "zaraz przegniesz", że jak mama doliczy do trzech to Armagedon! Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie w międzyczasie zwariować, osiwieć, zaharować się na śmierć. No dobra, przesadziłam, może nie na śmierć, ale bardzo!

Ja wszystko rozumiem, dziecko małe, uczy się, sprawdza którędy przebiegają granice, itp., ale do ciężkiej cholery, żeby każdego dnia była wojna o to samo??
Idziemu na dwór. I nagle, z Igi wyłazi naturystka! Na golasa jest super. Pielucha-nie! Rajstopy- nie! Tak samo kurtka, czapka, buty. Jak mam czas, mam wywalone, czekam bardzo cierpliwie. Jak nie mam, ubieram na siłę. Dziecko drze japę na całą klatkę, pocimy się obie, wściekamy się, też obie. Bywa. Ale już pojąć zupełnie nie mogę jak to jest, że po powrocie do domu jest tak samo, tyle że odwrotnie:)? Znów godzinę zajmuje mi rozebranie małej miss niezdecydowania! Idzia, zdejmiemy buty? Nie! Chodź, mama rozepnie kurtkę. Nieeee!!!! I tak, kurwa, każdego dnia!

Iga jest jak nitrogliceryna. Wystarczy jedno malutkie, malusieńkie, malusienieńkie coś i bum! Żyję w wiecznym stresie, boję się własnego dziecka, schodzę jej z drogi, próbuję wyprzedzać myśli. I dupa, nie umiem.

- Mama, ammm!
- Chcesz bułeczkę? Dedukcja, drogi Watsonie. Bułki leżą na stole, Iga stoi obok i wskazuje je palcem. To musi być to.
- Nee. Am!
- Ale tu nic innego nie ma, dam ci bułę. Podaję jej bułeczkę. Iga wpada w szał. Zrzuca bułkę na podłogę, tupie, wrzeszczy, zalewa się łzami, smarkami i jeszcze głośniej wrzeszczy.
- Nie płacz, pokaż co chcesz, to ci dam.
- Buła!
- Jak to, kurwa, buła?? Przecież, przed chwilą...? Proszę.
I nagle, jak gdyby nigdy nic, uśmiechnięta zołza wgryza się radośnie w bułeczkę i leci do swoich zabawek!
WTF? Co to było? I po co to było? Ja nie wiem...ale się przyzwyczajam.

Co mnie podkusiło żeby rok temu tak entuzjastycznie przyjąć ideę BLW? Do dziś Iga uwielbia mieć wybór, a jak ja nie chcę jej go dać zaczyna swoje wrzaski, a wtedy to ja....nie mam wyboru. I tak, np. wybiera jedzenie zupy pomidorowej palcami, wybiera surową cebulę zamiast jabłuszka albo kabanosa z musztardą zamiast soczystego kurczaczka. Potem godzinami zmywam zupę ze ścian i podłóg oraz znoszę śmierdzące buziaczki!































Zasypianie.
Plan był taki, że w końcu zaczniemy uczyć Małą samodzielnego zasypiania. Ale niee! Mała jędza wyczuła co się święci i nauczyła się wypadać z łóżeczka "górą", więc pomysł poszedł się rypać. Nadal leżymy na łóżku obok i czekamy aż zaśnie, co chwilę wpychając ją na odpowiednią stronę posłania. Przed snem obowiązkowy pokaz talentów, istny stand-up. A to rączki znikną za plecami i strasznie ją to rozbawi, a to znika cała Iga za zamkniętymi oczami i każe się szukać, albo liże sobie stopy i rechocze. Kolejny punkt programu - inwentaryzacja:
a) ciała, oględziny od włosi po topy,
b) rodziny, od mamu, przez wujee, aż po misiu,
c) garderoby, od czapa do skipi (skarpetki).
Na koniec jeszcze 1542 obroty wokół własnej osi i w końcu zasypia. Godzina, półtorej usypiania dla 40-to minutowej drzemki ni jak mi się nie kalkuluje. Przez ostatni tydzień było jeszcze gorzej. Po obrotach był jeszcze krzyk: "kikij, kikij!". Jezu, dzieciaku naucz się mówić po polsku, bo języki obce nigdy nie były moją najmocniejszą stroną! Mąż mnie wczoraj oświecił.
- No co ty, nie wiesz co to znaczy?? PRZYKRYJ. Sam ją tego nauczyłem.
O, żesz ty, prostytutka mać!! Skąd miałam wiedzieć? Od półtora roku nie daje się przykryć nawet tetrową pieluchą.
Nigdy nie byłam na kursie z jasnowidzenia, za to mam żyłkę odkrywcy i zdolności wróżenia z kupy. Co jakiś czas dokonuję ciekawych odkryć. A to kredkę woskową znajdę, zawsze niebieską, myślę że niebieski jest najsmaczniejszy:), a to kamyk, skrzydełko biedronki, a nawet 12(!) plastikowych kuleczek.

Dzięki Idze zdobyłam szereg zdolności nie przydatnych na rozmowie kwalifikacyjnej. Opanowałam "szybkie starty" - dwie sekundy do dziecka na parapecie. Zrobię pyszny obiad z pingwina, światła i lodu, bo czasem tylko to jest w naszej lodówce. Umiem nie spać cztery doby i nie zdechnąć, wypić dziesięć kaw i nie zdechnąć i uwierzyć, że za kilka lat będzie miło, lekko i przyjemnie.

Póki co, z całych sił próbuję nie zwariować. Daję radę, bo knuję podłe plany jak to się kiedyś zemszczę na dorosłych córkach. Np. będę zgrywać superbabcię, wezmę do siebie wnuki na dłużej, rozpieszczę je do granic możliwości, potem oddam rodzicom i ucieknę do Argentyny! No dobra, nie jestem geniuszem zła, ale mam jeszcze trochę czasu, żeby plan dopracować. Chyba, że ucieknę wcześniej. Eee, nie ucieknę, kiedyś próbowałam, ale cierpię na syndrom sztokholmski i zawsze wracam:)

Co ja na to poradzę? Pierdoły, histeryczki, ale moje!

P.S. Po poprzednim wpisie czujny członek mojej rodziny wspominał coś o niebieskiej karcie. Tak, drogi kuzynie, też myślę, że Policja powinna się zainteresować naszą rodziną. Bo jak tak można, żeby dwie małe dziewczynki znęcały się nad biednymi, zestresowanymi rodzicami??

piątek, 22 listopada 2013

Jej Wysokść Pierdoła.














  


Zanim zacznę chcę powiedzieć, że nie jestem złą matką, całkiem dobrą nawet. Dzieci zawsze były moim marzeniem, nigdy nie żałowałam, że są. Kocham je nad życie i codziennie im to mówię. Proszę sobie darować komentarze, że jak ja mogę, że nie zasługuję, że powinni mnie zamknąć, a dzieci odebrać. A będzie niepoprawnie, bez lukru. I jeszcze chcę dodać, że wszelkie bluzgi, które się niżej pojawią kłębią się jedynie w mojej głowie, z ust wydostają się słowa wychowawczo poprawne, lub co najwyżej zdradzają lekkie poddenerwowanie.

Myśl przewodnia na dzisiaj brzmi tak: Gabryśka mnie wkurwia niemiłosiernie!!!
Ostrzegałam. Już dzwonicie po Opiekę Społeczną? Trudno, myśl rozwinę i sobie ulżę!

Sześciolatki są o-kro-pne! Może nie wszystkie, moja jest okropna i okropnie wkurwiająca. Z tą swoją ślamaznością i, o ile istnieje takie słowo - gamoniowatością. Wszytko robi godzinami: je, sprząta, ubiera się. Ze szkoły wychodzimy ostatnie. Pot mi cieknie po dupie, a Ona dopiero spodnie zakłada, bo wcześniej założyła buty, ale o spodniach zapomniała. Jak już zdejmie buty i założy spodnie, to but lewy na prawą i odwrotnie. Potem poogląda znaczki na szafkach, pogada z koleżanką, która też się ociąga, na koniec zapomni o czapce i plecaku. Aaaaa!!! A jak wracamy trzy razy jej mówię, że jak będzie szła tyłem, to w końcu się wywróci. I co? Leży i beczy. Aż mam ochotę jej poprawić, żeby równo puchło.
Beksa z niej nieprzeciętna. Uderzy się poduszką i już ryczy. Pocieszam, głaszczę, całuję, obiecuję, że zaraz przejdzie, a Ta wyje i wyje. Nożeszkurwamać! Czasem sobie myślę: walnę Cię zaraz to będziesz dopiero miała powód do płaczu! Albo:
- Mamo, ugryzłam się, boli!! Buuuu.
- Przykro mi kochanie, zaraz przejdzie.
- Ale mnie boooliii. Buuuu.
- Co ja na to poradzę? Zaraz przestanie, nie płacz już (tak cholernie głośno).
- Ale booooliiii. Buuuu.
I tak pierdylion razy dziennie.

I coś, co mnie do szału doprowadza najbardziej, może oprócz całodobowego gadania (nawet przez sen!). Przykłady pierwsze z brzegu, mam ich dziesiątki.
- Mama, pogramy w Kubusia? Planszówka, która mi już bokiem wychodzi.
- Dobrze, tylko dokończę robić zupę. Pokroję pietruszkę, dodam śmietanę i już do Ciebie idę.
Wchodzę do kuchni, kładę natkę na deskę.
- Mama, już?
- Jeszcze nie.
Dwa ciachnięcia nożem później:
- Już?
- Jeszcze nie!
- No to kiedy?
- Mówiłam, jak dodam pietruszkę i śmietanę (i twój język).
Pokrojoną pietruszkę wrzucam do zupy, mieszam.
- Ma-mo! Juuż??
- Nie, kurwa, jeszcze nie!!! Jak skończę to przyjdę!
- Ma-mo, co tak długo? Mamo. Mamo? Czemu walisz głową w ścianę?
- Inaczej przywalę Tobie, kochana córeczko!
- Aha, to gramy już?

- Mogę coś słodkiego?
- Nie, już nakładam obiad. Jak zjesz, dostaniesz.
- Ale mamo, proszę.
- Nie, po obiedzie.
- Ale mamo, proszę.
- Gaba! Po o-bie-dzie!
- Ale mamo, gryzka chociaż.
- Jeszcze słowo i nic nie dostaniesz!
- Ale mamo, proszę!!!!!!!


I przysięgam, w łeb sobie strzelę jeśli znów będę musiała popierdalać lalką Barbie po dywanie. Albo kucykiem, lub Petshopem! Mogę się bawić w szkołę, w "coś w pobliżu na literę...", w angielskie słówka, a najlepiej w "króla ciszy". Właściwie, to ja nawet w te kucyki już mogę byleby nie "w pieska", którego trzeba głaskać, kredkę do aportowania rzucać, uczyć sztuczek. Albo "w dzidzię", która gaworzy, że aż rzygać się chce, do której mam mówić: A gudzi-gudzi, jaka śliczna dzidzia! No, błagam!

O! I jeszcze nocki! To już rzadsze, ale się zdarza.
- Ma-mo, ma-mo.
- Jezu, co? Jest środek nocy.
- Gorąco mi. Odkryję się, dobrze?
Dżizaskurwajapierdolę! Opuszcza mnie sen o przystojnym australijskim surferze. Odpływa, i sen, i surfer.

No, pierdoła, maruda, mendząca płaczka!
A poza tym najcudowniejsze dziecko na Świecie. Serio. To bardzo mądra, grzeczna i przesympatyczna dziewczynka. Miss popularności, uśmiechu i dobrego serca.

Kiedyś, w wakacje, dałam jej wafelka (mówiłam, że super ze mnie mama:)). Gabi wychodzi z namiotu, po chwili wraca. Zobaczyła, że przy ognisku siedzi ze 12 osób, więc tego biednego wafelka maltretuje na 12 kawałków, żeby wszystkich poczęstować. Urocze, nie?

Albo to. Zaraz po przeprowadzce na nowe mieszkanie wychodzimy z klatki, a Gabi woła do sąsiada, rozpromieniona:
- Dzień dobry!
- Jezu, Gaba, nie odzywaj się do niego!
- Ale, mamo! Przecież mówiłaś, żeby ładnie się witać z nowymi sąsiadami!
- Z tym nie.
- Ale czemu, mamo?
Hmm, nie zauważyła, w swojej dziecięcej niewinności, że sąsiad nawalony jak autobus rzygał właśnie pod drzewem...

Ostatnio, najbardziej ją kocham taką:















A na taką nie umiem się gniewać:)



czwartek, 21 listopada 2013

Noworoczne postanowienia.


 

Unosząc się na fali przedświątecznej gorączki "robię" postanowienia noworoczne. Odhaczyć, mieć z głowy, zapomnieć. Przecież wiadomo jak to jest: styczeń - ambitnie, luty - ostatnie podrygi, marzec - jakie postanowienia?? Ja coś sobie obiecywałam? Nie-e.

Bo z tymi planami, to mniej więcej jest tak (wersja "sprzed dzieci"):
1) siedzisz u fryzjera, szykujesz się do imprezki, myślisz sobie: super, Nowy Rok, wszystko będzie lepiej. Zrobię to i to i jeszcze tamto! Tak, jestem super i wszystko mogę!
2) północ, Ty już podpita, niebo się skrzy kolorami. Całujesz ukochanego, przyjaciół, obcych i myślisz sobie: jest zajebiście! Od jutra, właściwie już od dzisiaj, będzie tak i tak i jeszcze tak! Jestem najlepsza i wszystko mogę!
3) Nowy Rok. O, kurwa, ale mam kaca! Nie, tak nie może być. Od jutra będę taka i taka i jeszcze taka! Dam radę, a co!

Wersja "po dzieciach" wygląda tak:
1) Zaglądasz do szafy: "ten dres może być". Od jutra żadnych dresów, od jutra będzie tak i tak i jeszcze tak!
2) północ, Ty już podpita, na kanapie, oglądasz Sylwester z Polsatem, ekran skrzy się kolorami. Cmokasz męża, idziesz spać (dzieci nie uznają odsypiania po balandze) i myślisz: od jutra, właściwie od dzisiaj, będzie inaczej!
3) Ten punkt w obu przypadkach jest taki sam.

Wniosek: Sylwester to impreza jak każda inna, jedyna różnica jest taka, że nazajutrz 3/4 Świata ma kaca.
Nazajutrz nic się nie zmienia!

Nie, nie mówię, że w tym roku nie będzie żadnych postanowień. Będą, a jakże! To już tradycja, jak pierogi i choinka na Święta. Tyle, że robię je już dzisiaj. Dam sobie czas na weryfikację, nadanie im rangi ważności. Mam miesiąc na przymiarkę, oswojenie się.

W tym roku będzie inaczej.
Daruję sobie: chcę, nie chcę, koniecznie, muszę. Wypunktowane plany odpadają. Te z poprzednich lat dzisiaj wydają się śmieszne. I przede wszystkim nie zostały zrealizowane. Tym razem będzie bardziej na "być", na zgodę z własnym życiem. Bez przyjmowania tego, co inni mi każą, co ogół uważa za właściwe i potrzebne.

Ze słów Williama S. tworzę dziś motto na przyszły rok:

"Życie nie jest ani lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne."

W 2014 roku:
- Nie będę marudzić, że muszę wstawać w nocy. To cudownie, że mam do kogo!
- Nie będę zła, że mam Miastenię. Mogło być gorzej!
- Nie będę się żalić, że jem za dużo. Dobrze, że w ogóle mam co jeść!
- Nie będę się wkurzać na bałagan w domu. Wspaniale, że mam dom!
- Nie będę się gnębić brakiem pieniędzy. Szczęścia nie da się kupić!

Łatwo nie będzie. Oj, nie będzie. Moje myśli i uczucia zmieniają się jak w kalejdoskopie, nigdy nie wiem w jakim nastroju się obudzę. Raz szklanka jest w połowie pusta, raz pełna. Najczęściej jednak uznaję, że w szklance jest po prostu połowa. I jak połowa piwka, to jest dobrze, jak to ziółka na ból brzucha - już gorzej:)

Chyba najważniejsze postanowienie będzie takie, żeby tą szklankę napełnić.

Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.
A Nowy Rok może być tak szczęśliwy, jak tylko Wy Mu na to pozwolicie!





wtorek, 19 listopada 2013

Coraz bliżej Święta.


 

Idą Święta!

Nie da się ukryć. Podpowiadają mi to ulotki hipermarketów i reklamy w telewizji. Myślałam, że bez reklamy Coca-Coli już nic nie będzie takie samo, ale reklama PGE o robieniu prądu od początku do choinki też daje radę.
Zaczęły padać pytania co od Mikołaja, kto gotuje, kto piecze, na którą Wigilia i u kogo. No i mnie dopadło, zaczynam żyć Świętami!
Mam taki plan, że będzie idealnie.
Dwa lata temu byłam w ciąży, nie brałam leków, Święta przeleżałam ledwo żywa. Rok temu ośmiomiesięczna Iga bawiła się w bycie pąklą, hubą i, żeby pozostać w temacie - jemiołą. Przyrosła mi do biodra i gówno można było zrobić! I rzut Miastenii też miałam, bo ta choroba taka już jest, że im więcej mam planów i pomysłów, tym bardziej lubi wszystko spieprzyć.
W tym roku ma być inaczej! Bo ja tak postanawiam. I już!
Odkurzyłam Czarny Notes i wpadłam w szał planowania. Oto kilka postanowień świątecznych:

1) Poczuć się lepiej, a w każdym razie nie gorzej. Zrobię co trzeba. Będę sobie wmawiać, sekretować, afirmować. Jak będzie trzeba poszukam nawet rąk, które leczą, natrę się magicznymi kamieniami albo przytulę się do drzewa. Kiedyś, na spacerze w lesie natknęłam się na faceta, który tulił dąb, a może brzozę? Nie wiem, co on tam przytulał, ale jak zobaczył, że uciekam w panice dogonił mnie i wyjaśnił, że jest jakimś tam znawcą i wyznawcą, że książkę o tym napisał, ale świrem to on nie jest. Nie jestem pewna:) Chociaż myślę, że może nam pomóc wszystko, jeśli tylko w to wierzymy. Jeśli będzie trzeba, to ja nawet w te przytulaski mogę uwierzyć. Myślicie, że tulenie sztucznej choinki zadziała?

2) Dochudnąć do ulubionej sukienki. Albo do jakiejkolwiek, byleby w dżinsach i swetrze nie wystąpić.

3) Wysprzątać chatę na błysk. Z mięśniami jak galareta i z Igą mocno upierdliwą łatwo nie będzie, bo w planie jest mycie okien, trzepanie dywanów, mycie szafek: w, pod, nad, pomiędzy, a nawet za! Wojna z mężem nieunikniona, już to słyszę:
- Ochujałaś? Ale po co?? Nie wystarczy odkurzyć? A kto ci do szafek zagląda? Za zimno na mycie okien, przeziębimy się jak wychłodzisz, itd. I nagle zacznie jeszcze później z pracy wracać.

4) Gotowanie! W tym mąż mi chętnie pomoże, niestety. Jestem pewna, że jeśli kiedyś zapadnie decyzja o rozwodzie, to stanie się to właśnie w kuchni. M. uważa, że skoro był kucharzem w wojsku, to na wszystkim zna się najlepiej. Według niego wszystko robię źle: nie tak solę, źle kroję pietruszkę, mieszam w złym kierunku, itp. Podział prac i grafik przebywania w kuchni zawiśnie na lodówce, jak nic! A poza tym historia uczy, żeby nie ufać mamie i teściowej. Co roku mówią: "Nie gotuj za dużo, spakuję Ci to, co zostanie po Wigilii, bo u nas zawsze zostaje." Kończy się tym, że 25. i 26. jedziemy na kanapkach czekając, aż 27. grudnia pootwierają sklepy.

5) Prezenty. Tym razem zacznę planować, zamawiać, kupować już teraz, a nie jak zwykle 22. grudnia.

6) Odpuścić swojego fioła! Schizę WiS. Wzór i Symetria. Wstyd się przyznać, ale dotąd Gaba nie miała za dużego wkładu w dekorowanie mieszkania na Święta. Choinka jest moja! W jednym kolorze i symetrycznie ozdobiona. Bombki z tego samego pudełka muszą wisieć w równych odstępach, broń Boże, żeby je powiesić obok siebie. Wielkość i faktura też mają znaczenie - nie mogą być za blisko siebie np. dwie bombki brokatowe. Łańcuch - co druga gałąź, a pomiędzy nimi koraliki w równych półkolach. Jak już Gabrysia bardzo chce pomóc to, albo jej pokazuję palcem gdzie ma wieszać, albo potem, jak nie widzi, poprawiam.
Podobnie jest z wbijaniem goździków w pomarańcze. Ma być symetryczny wzorek! Rok temu Gaba robiła to sama. Próbowałam udawać, że mi to nie przeszkadza, ale zasnąć nie mogłam, więc zakradłam się w nocy do kuchni i poprawiłam. Nie łatwo być świrem, oj nie łatwo.
Resztę mieszkania ozdabiam jak jestem sama, bo inaczej chcą pomagać i wszystko psują. Nie rozumiem jak może być komuś wszystko jedno, że papierowa choinka na drzwiach jest przyklejona bardziej do lewej niż do prawej strony? Kurde, bierze się linijkę i się odmierza! Logiczne, nie?
W tym roku odpuszczam! Serio. Oddam dom w ręce dzieci. Pozwolę na bombki różnych kształtów i kolorów, łańcuchy z papieru, badziewne bałwanki i Mikołaje. A nawet "cosie" powycinane z bloku rysunkowego i pluszaki. I ani razu nie poprawię (zadrżała mi ręka, jak to pisałam - zły znak). Kupię sobie Deprim, Prozak, różowe okulary i niczego nie zauważę. Hmm, ciemne okulary będą lepsze:)
I obiecuję, że w tym roku nie wywalę do śmieci piernikowego ludka bez nogi. No, ale wyobraźcie sobie jak niesymetrycznie on wyglądał!!
W te Święta wrzucę na luz. Będzie kolorowo, ciepło, pachnąco i.....nie równo! Nie, nie, nie! Marta, daj spokój, to nie ma znaczenia, dzieciom ma się podobać!

7) Żeby powyższe postanowienia miały szansę na realizację muszę przede wszystkim przestać przesiadywać przed kompem. Może nie przestać, ale mocno ograniczyć. No, może nie mocno, ale chociaż trochę. Ech, pewnie i tak nie dam rady:) Spróbuję co drugi dzień, w równych odstępach czasu, takich symetrycznych...Jeeesssuuu!

Ciężko być świrem!

sobota, 16 listopada 2013

Borneo.




Dobra, dobra, już nie będę więcej smęcić.
Oberwało mi się za przedwczorajszy wpis. Zostałam zmusztrowana, zmotywowana, postawiona do pionu, a nawet mi grożono "wjazdem na chatę" i laniem.
A tak serio, na co dzień wcale nie pogrążam się w takich stanach, że tylko się pociąć albo zamknąć na oddziale. To był po prostu gorszy dzień i się wylało.
Oświadczam i obiecuję: walczę, doceniam co mam, nie poddaję się.
To tyle!
Zmieniam temat.

MACIE SWOJE MIEJSCE NA ZIEMI?

Ja mam. Od kilku lat jeździmy na BORNEO. Dobra, nie na Borneo, tylko na łąkę obok Bornego Sulinowa. Jest tam mała polana na cyplu, między jeziorem a rzeką. Pierwszy raz byłam tam w '98 na zaproszenie kolegi, którego jak głosi plotka rodzice tam "zmajstrowali". Kolega kontynuując rodzinne tradycje 12 lat później, w tym samym miejscu spłodził swojego syna. Na spółkę z moją najlepszą przyjaciółką. Od 2009 jeździmy tam w każde wakacje.
Uwielbiam to miejsce. To jak przyjeżdżamy pierwszego dnia i robi się straszny ruch. Rozstawianie namiotów, wykopywanie lodówek, koszenie trawy. A jak już wszystko jest gotowe, co zajmuje zwykle kilka dni, każdy robi to, co lubi. Mężczyźni budują pomosty, jeżdżą po drewno do lasu, łatają dziury w naszej A4 (ścieżka dojazdowa:)), w tym roku nawet zrobili kominek, taki murowany, z rusztem! Chodzą na polowania do odległej Biedronki. W tym czasie kobiety zajmują się dziećmi, obiadami, piorą w rzece gacie dzieci i myją naczynia. A wszystko to robią razem, gadając, gadając i jeszcze raz popijając piwko. Taki klasyczny, nieco stereotypowy podział ról, który tam wcale mnie nie denerwuje. Żyjemy jak komuna, jak plemię. Bez prądu, kanalizacji, bieżącej wody. Łowimy ryby, zbieramy grzyby i owoce leśne. Nikt tam się nie nudzi, zwłaszcza dzieci. A dzieci jest masa! W tym roku, przez pewien czas było ich więcej niż dorosłych. Robią co chcą i co lubią.

Mogą się huśtać.







 



 Mogą pływać.


 Chodzić "na konie".



















 Albo nic nie robić.















Spać chodzą wtedy, gdy same o to poproszą. Czasem nie zdążą poprosić.


Dzieją się tam różne fajne rzeczy. A to ktoś się zaręczy, a to w upragnioną ciążę zajdzie. Zawieramy nowe przyjaźnie.
Aranżowane przez rodziców.
 

Z własnej woli.


  Nie zawsze chciane.






























Niektórzy przyjaciele są nieco "inni".















I tak nam radośnie i beztrosko mija życie obozowe na Borneo. Raz na jakiś czas chłopcy urządzają konkurs. Celowo piszę "chłopcy", bo tak się wtedy zachowują. Że są pod wpływem to chyba nie trzeba dodawać. To konkurs na najwyższy ogień, oni tak twierdzą. Dla nas, bab, to zwykły pokaz, który ma większego Wacka. Odwieczna, zwierzęca rywalizacja samców.
















Pochwalę się, że to mój mąż ma ksywę PROMETEUSZ ;)

Jest jeszcze Nocny Stróż.















I nikt nie musi wiedzieć, że to najłagodniejsze i najgłupsze ciele jakie w życiu widziałam:)

Są tacy, co się za głowę łapali i pytali:
- Nie boicie się z dwuipółmiesięcznym dzieckiem pod namiot jechać???
Nie, ani trochę się nie baliśmy. Z resztą jak można było nie zabrać Idzi, skoro ta, wspaniałomyślnie, za własne becikowe wypasiony namiot starym kupiła? Namiot, po podłodze, jest tylko trochę mniejszy niż nasze pierwsze mieszkanie. Do komory mieszkalnej wchodzą dwa dwuosobowe materace, łóżeczko turystyczne, kilka walizek i jeszcze zostaje przejście. Po przedsionku, rok temu jeździłam wózkiem.






























A poza tym musieliśmy odzyskać Rekord, który został nam odebrany, przez wspomnianego wcześniej syna przyjaciół. W 2009 przywieźliśmy na obóz małą Gabrysię. Miała rok i dziesięć miesięcy, okazało się że jest najmłodszym dzieckiem jakie pamięta starszyzna obozowa. Została wpisana do księgi rekordów obozowych. W 2011 na obóz przyjechał Piotruś, wiek - 3 miesiące. O, nie!! To był nasz tytuł. Raz, dwa zrobiliśmy sobie Igę i w 2012 odebraliśmy to, co nam się należało!

A tak Idzia cieszyła się z pobicia rekordu:















Jak znam życie posypią się pytania czy nam się to nudzi, od pięciu lat w to samo miejsce jeździć? Że trzeba świat zwiedzać, poznawać nowe miejsca. A ja pytam: po co? Jak mogę być w moim własnym raju, kawałku nieba na Ziemi?

A dlaczego piszę o tym w połowie listopada?
Mój mąż dokonał pewnych obserwacji, o dziwo słusznych :) "Wakacje były tak udane, jak długo nie myślisz o następnych". Najlepszy sezon obozowy to lipiec 2010. Pamiętacie te upały? Ja w tym czasie popijałam zimne piwko mocząc tyłek w chłodnej rzece. O kolejnym wyjeździe zaczęliśmy myśleć i rozmawiać dopiero w styczniu 2011. Lato 2012, z Igą-niemowlakiem było męczące, o kolejnym myślałam już w sierpniu. Te wakacje były nieco lepsze, chociaż Idzia jest wstrętną, marudną, nieśpiącą pierdołą, o przyszłych wakacjach zaczęłam myśleć jakiś tydzień temu. Ech, jeszcze ze dwa lata i znów będzie luz:)

Byle do lipca!

Chętnie przyjmiemy pod nasze niebo wszystkich tych, którzy chcą spędzić wakacje życia.

O, tak ich przyjmiemy: