piątek, 29 listopada 2013

Pokuta.

 


Mąż jednak przeczytał poprzedni wpis. Uważa, że ubarwiam, ja że obeszłam się z nim delikatnie i sporo przemilczałam. Cóż, z chłopem do ładu nie dojdziesz. Ważne, że nie doszło do rękoczynów i nie będę musiała udawać, że na drzwi wpadłam:) Karę jednak mam. Jeśli chcę laptopa zachować muszę coś na siebie napisać, z własnych wad się wyspowiadać.

Mogę to zrobić, to nie takie trudne, chwilkę pomyślę i coś się znajdzie:)
Myślę, myślę....no myślę przecież! Chwila!!!

Może to, że...niee, to urocze dziwactwo jest, a nie wada.
To może to...ale czy to jest wada? Chyba nie.
Może to...nie, nie jestem leniwa, po prostu mój organizm potrzebuje więcej czasu na regenerację.
A to? To też nie jest wadą. Ja się nie wymądrzam, tylko, z dobroci serca, rad chętnie udzielam.
No to, może moją wadą jest....nie wydaje mi się...dużo gadam, bo mi się dużo myśli kłębi pod czaszką, a myślenie to przecież nie wada.
Czy ja jestem pyskata? Nieee, zdanie mam własne po prostu, czyli też odpada.
O, wiem...nie, to wina Matki Natury, więc się nie liczy.
Mam!...Eeee, też nie za bardzo.....
Albo to.... nie....
Ani to....
I jeszcze....też nie!

No kurde, wychodzi na to, że ja zwyczajnie, idealna jestem!!!

środa, 27 listopada 2013

Przepisy kulinarne ;)

 

Tytuł ma na celu zmylenie mojego męża:)
Lata temu, na wieczorze panieńskim mojej kuzynki zatańczył bardzo przystojny i bardzo roznegliżowany młody mężczyzna. Koleżanki wszystko nagrały i podarowały kuzynce płytę na pamiątkę. Z obawy, że przyszły mąż to obejrzy, przebiegłe babsko podpisało ją "Przepisy kulinarne". W ten sposób płyta, ciesząc się zerowym zainteresowaniem ze strony samca, przeleżała na jego(!) biurku kilka lat. Kradnę pomysł licząc, że mój mąż nie przeczyta tego posta:)

Na dzieci już się wkurzałam i mam ochotę tym razem zjechać ślubnego, ale się boję. Po pierwsze, mam chwilowo chorobę wściekłych krów, zwaną też PMS, więc mogę nie być obiektywna, a po drugie, mąż ma tę przewagę nad dziewczynkami, że umie czytać i to On trzyma kasę w naszym domu.
Zaryzykuję, ale jakbym nagle zniknęła na dłużej, będzie to znaczyło, że dostałam szlaban na komputer, albo właśnie wyprowadzam się do mamusi.

Kobiety to idiotki, a Bóg jest mężczyzną!
Jakby był kobietą nie faszerowałby nas pojebanymi hormonami i wiarą, że po ślubie ON się zmieni. Noszę tą wiarę w sobie od dziesięciu lat. Mówiłam, idiotka.
Przez pierwsze trzy miesiące znajomości Mario nie odezwał się ani słowem. Mój tępy, zauroczony mózg tłumaczył to sobie tym, że pewnie powaliła Go moja niesamowita inteligencja i poczucie humoru, że zwyczajnie chłonie każde moje słowo i dlatego milczy jak zaklęty. Albo, że zatopił się w bezmiarze moich oczu i woli ten błękit kontemplować niż tracić cenne chwile na gadanie. Dziś już tak w oczy nie patrzy i nadal niewiele mówi. Chociaż jest pewien sukces - mówi "cześć" mojej siostrze! Gdzie brawa?? I słucha jakby mniej, albo i wcale. Nie rozumie zupełnie o co mi chodzi.
- Nadal Cię kocham, przecież wyrzucam śmieci. No tak, na chuj mi kwiaty, grunt, że ze śmietnika nie wali!
Mąż twierdzi, że rozmawiając traci się cenny czas, który można by przeznaczyć na seks, albo przejrzenie Joe Monstera.

Nasze dialogi, lub raczej moje monologi, wyglądają tak:
- Dzwoniła twoja mama, zaprasza na obiad w niedzielę.
- No.
- Przyjedzie babcia i twoja ciocia.
- No.
- Mamy być na 14.
- No.
- Będą cyrkowe zwierzęta i akrobaci.
- No.

A jak czasem zdarzy mu się coś więcej niż "no", to i tak się nie możemy dogadać. Ja jestem modelową wenusjanką, Mariusz jest z Marsa, lub tak ogólnie, z Kosmosu.

- Mario, pamiętasz K? Kiedyś się kumplowałyśmy?
- Nie, chyba nie.
- Taka ruda, synka miała i psa.
- Nie pamiętam, co z nią?
- Już nic! Jak możesz jej nie pamiętać!

Analogicznie:

- Marta, wiesz który to sąsiad X?
- Nie wiem.
- Taki, co Oplem jeździ.
- Nadal nie wiem.
- Jak możesz nie wiedzieć? Ten, co felgi ostatnio wymienił. Z resztą, nie ważne!

I weź się z chłopem dogadaj! Grrr.

Podejrzewam, że jest homofobem, albo nawet kryptogejem. Nie wiem skąd ta trauma, ministrantem nigdy nie był, nikt Go nie molestował. Potwornie się boi wszelkich nie-męskich zachowań. Jak go poproszę żeby mi plecy kremem posmarował krzywi się, sapie i zaraz potem leci do łazienki szorować ręce. Najlepiej szarym mydłem i szczotką ryżową, żeby mu, broń Boże, nie zmiękły. Kiedyś chciałam go nauczyć robić warkocza, żeby Gaba jakoś w szkole wyglądała, ale usłyszałam, że chyba mnie pogięło i powinnam się cieszyć, że kitkę umie zrobić. Jego awersja do wszystkiego co dziewczyńskie jest niepojęta. Różowego plecaka córce nie poniesie, bo obciach, lalki Barbie w rękę nie weźmie, woli ją kopnąć na miejsce, nie pośpiewa z nami "Fasolek", bo woli Black Sabbath. Za karę chyba mu się dwie córki trafiły. Już się nie mogę doczekać, jak się biedak będzie męczył, gdy obie zaczną się na randki szykować:)

A propos szykowania. Wkurw przeokrutny mnie bierze jak mamy wyjść z domu. Nawet nie mówię o tym, że zawsze jest ta sama śpiewka, jak z małym chłopcem.
- Mogę iść tak ubrany?
- Wolałabym, żebyś założył koszulę.
- A co jest złego w tej koszulce?
- W sumie nic, ale na Wigilię nie wypada iść w T-shircie w Bobem Marley'em.
- Jezu, zawsze się czepiasz!
Aaaaaa!!!!

Mniejsza o garderobę, o podział obowiązków chodzi. Zaczynamy się zbierać do wyjścia. Księciunio zamyka się w łazience. Ja w tym czasie karmię, przewijam, ubieram Igę, czeszę Gabę, pomagam założyć rajstopy, prasuję bluzki, pakuję torbę z pieluchami, mlekiem, ubraniami "na zmianę". Robię makijaż, tłumaczę Idze, że szminek się nie je, myję jej buzię, przebieram w czyste ciuchy, kończę się malować i ubierać. Daję piciu, szukam butów, znowu przewijam. Co robi w tym czasie Pan i Władca? Siedzi na tronie, zamiast berła dzierży w dłoni ulotki z Tesco i pracuje nad wyhodowaniem hemoroidów. Następnie bierze gorący, relaksujący prysznic, koniecznie długi! Wychodzi z łazienki, taki pachnący i świeżutki, ubiera się, staje przy drzwiach i tupiąc nogą zaczyna swoją tyradę na temat: "jak to baby szykują sie godzinami i nigdy nie mogą zdążyć na czas".
Przysięgam, kiedyś Go zamorduję, a jeśli Wysoki Sąd okaże się kobietą na pewno zostanę uniewinniona!

I jeszcze sapie. Jak byk, wypuszcza powietrze nosem gdy jest wkurwiony. Jak On sapnie, ja się zaczynam gotować. Nienawidzę tego!! Powodów sapania też! Wielkie mi halo, że kubek stoi na parapecie. Stoi i już. Niee, trzeba go teatralnie, przed sobą nieść do kuchni, pierdyknąć do zlewu i  posapać. Albo, że zużyta torebka z herbatą leży w zlewie. Sama ją tam położyłam, to leży! Nie schylam się do śmietnika, bo mnie plecy bolą, albo tak po prostu, bo nie! Weźmie tą cholerną torebką i gdyby się dało, z głośnym bum wrzuciłby ją do śmietnika, a że torebeczka mała i miękka, hałasu nie zrobi, to drzwiczkami szafki chociaż sobie trzaśnie! Czy ja też tak robię? Nie. Mogłabym, ale nie robię. Żeby atmosfery duperelami nie psuć. Nie wypominam, że zawsze, zawsze, zawsze zostawia piankę do golenia na zlewie zamiast ją do szafki schować. Ja ją chowam, bez awantur i oczekiwania na oklaski. I choć rzadko mu się to zdarza, ale jednak, bez słowa zbieram kulki ze skarpet z całego mieszkania, którymi mój ślubny znaczy teren. I nie sapię!

Ufff, trochę sobie jednak posapałam i mi lepiej. Chociaż, jest jeszcze sporo zachowań i cech, o których warto by wspomnieć, ale...no wiecie, zima idzie, nie chcę spać na gazetach pod dworcem:)

Jeśli, mój Kochany, chciałeś poznać jakieś przepisy to wiedz, że Cię kocham. I nie zabieraj mi laptopa, bo będę płakać.


....Jesteś lekiem na całe zło,
I nadzieją na przyszły rok.
Jesteś alfą, omegą, hymnem, kolędą,
Oto cały Ty, nienazwany Ty...

(K. Prońko)




poniedziałek, 25 listopada 2013

Księżniczka Histeryczka.

 














Jestem za równym traktowaniem wszystkich dzieci, dlatego dziś paszkwil na Młodszą.

O ile z sześciolatką można już pogadać, powiedzieć, że natychmiast!, będzie kara, zakaz słodyczy, to przy półtorarocznym gnojku jedyne co można zrobić, to uzbroić się w cierpliwość i zapas środków uspokajających. I czekać. Aż podrośnie, nauczy się komunikować inaczej niż wrzaskiem, pojmie sens słowa "kara", mojego ulubionego: "zaraz przegniesz", że jak mama doliczy do trzech to Armagedon! Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie w międzyczasie zwariować, osiwieć, zaharować się na śmierć. No dobra, przesadziłam, może nie na śmierć, ale bardzo!

Ja wszystko rozumiem, dziecko małe, uczy się, sprawdza którędy przebiegają granice, itp., ale do ciężkiej cholery, żeby każdego dnia była wojna o to samo??
Idziemu na dwór. I nagle, z Igi wyłazi naturystka! Na golasa jest super. Pielucha-nie! Rajstopy- nie! Tak samo kurtka, czapka, buty. Jak mam czas, mam wywalone, czekam bardzo cierpliwie. Jak nie mam, ubieram na siłę. Dziecko drze japę na całą klatkę, pocimy się obie, wściekamy się, też obie. Bywa. Ale już pojąć zupełnie nie mogę jak to jest, że po powrocie do domu jest tak samo, tyle że odwrotnie:)? Znów godzinę zajmuje mi rozebranie małej miss niezdecydowania! Idzia, zdejmiemy buty? Nie! Chodź, mama rozepnie kurtkę. Nieeee!!!! I tak, kurwa, każdego dnia!

Iga jest jak nitrogliceryna. Wystarczy jedno malutkie, malusieńkie, malusienieńkie coś i bum! Żyję w wiecznym stresie, boję się własnego dziecka, schodzę jej z drogi, próbuję wyprzedzać myśli. I dupa, nie umiem.

- Mama, ammm!
- Chcesz bułeczkę? Dedukcja, drogi Watsonie. Bułki leżą na stole, Iga stoi obok i wskazuje je palcem. To musi być to.
- Nee. Am!
- Ale tu nic innego nie ma, dam ci bułę. Podaję jej bułeczkę. Iga wpada w szał. Zrzuca bułkę na podłogę, tupie, wrzeszczy, zalewa się łzami, smarkami i jeszcze głośniej wrzeszczy.
- Nie płacz, pokaż co chcesz, to ci dam.
- Buła!
- Jak to, kurwa, buła?? Przecież, przed chwilą...? Proszę.
I nagle, jak gdyby nigdy nic, uśmiechnięta zołza wgryza się radośnie w bułeczkę i leci do swoich zabawek!
WTF? Co to było? I po co to było? Ja nie wiem...ale się przyzwyczajam.

Co mnie podkusiło żeby rok temu tak entuzjastycznie przyjąć ideę BLW? Do dziś Iga uwielbia mieć wybór, a jak ja nie chcę jej go dać zaczyna swoje wrzaski, a wtedy to ja....nie mam wyboru. I tak, np. wybiera jedzenie zupy pomidorowej palcami, wybiera surową cebulę zamiast jabłuszka albo kabanosa z musztardą zamiast soczystego kurczaczka. Potem godzinami zmywam zupę ze ścian i podłóg oraz znoszę śmierdzące buziaczki!































Zasypianie.
Plan był taki, że w końcu zaczniemy uczyć Małą samodzielnego zasypiania. Ale niee! Mała jędza wyczuła co się święci i nauczyła się wypadać z łóżeczka "górą", więc pomysł poszedł się rypać. Nadal leżymy na łóżku obok i czekamy aż zaśnie, co chwilę wpychając ją na odpowiednią stronę posłania. Przed snem obowiązkowy pokaz talentów, istny stand-up. A to rączki znikną za plecami i strasznie ją to rozbawi, a to znika cała Iga za zamkniętymi oczami i każe się szukać, albo liże sobie stopy i rechocze. Kolejny punkt programu - inwentaryzacja:
a) ciała, oględziny od włosi po topy,
b) rodziny, od mamu, przez wujee, aż po misiu,
c) garderoby, od czapa do skipi (skarpetki).
Na koniec jeszcze 1542 obroty wokół własnej osi i w końcu zasypia. Godzina, półtorej usypiania dla 40-to minutowej drzemki ni jak mi się nie kalkuluje. Przez ostatni tydzień było jeszcze gorzej. Po obrotach był jeszcze krzyk: "kikij, kikij!". Jezu, dzieciaku naucz się mówić po polsku, bo języki obce nigdy nie były moją najmocniejszą stroną! Mąż mnie wczoraj oświecił.
- No co ty, nie wiesz co to znaczy?? PRZYKRYJ. Sam ją tego nauczyłem.
O, żesz ty, prostytutka mać!! Skąd miałam wiedzieć? Od półtora roku nie daje się przykryć nawet tetrową pieluchą.
Nigdy nie byłam na kursie z jasnowidzenia, za to mam żyłkę odkrywcy i zdolności wróżenia z kupy. Co jakiś czas dokonuję ciekawych odkryć. A to kredkę woskową znajdę, zawsze niebieską, myślę że niebieski jest najsmaczniejszy:), a to kamyk, skrzydełko biedronki, a nawet 12(!) plastikowych kuleczek.

Dzięki Idze zdobyłam szereg zdolności nie przydatnych na rozmowie kwalifikacyjnej. Opanowałam "szybkie starty" - dwie sekundy do dziecka na parapecie. Zrobię pyszny obiad z pingwina, światła i lodu, bo czasem tylko to jest w naszej lodówce. Umiem nie spać cztery doby i nie zdechnąć, wypić dziesięć kaw i nie zdechnąć i uwierzyć, że za kilka lat będzie miło, lekko i przyjemnie.

Póki co, z całych sił próbuję nie zwariować. Daję radę, bo knuję podłe plany jak to się kiedyś zemszczę na dorosłych córkach. Np. będę zgrywać superbabcię, wezmę do siebie wnuki na dłużej, rozpieszczę je do granic możliwości, potem oddam rodzicom i ucieknę do Argentyny! No dobra, nie jestem geniuszem zła, ale mam jeszcze trochę czasu, żeby plan dopracować. Chyba, że ucieknę wcześniej. Eee, nie ucieknę, kiedyś próbowałam, ale cierpię na syndrom sztokholmski i zawsze wracam:)

Co ja na to poradzę? Pierdoły, histeryczki, ale moje!

P.S. Po poprzednim wpisie czujny członek mojej rodziny wspominał coś o niebieskiej karcie. Tak, drogi kuzynie, też myślę, że Policja powinna się zainteresować naszą rodziną. Bo jak tak można, żeby dwie małe dziewczynki znęcały się nad biednymi, zestresowanymi rodzicami??

piątek, 22 listopada 2013

Jej Wysokść Pierdoła.














  


Zanim zacznę chcę powiedzieć, że nie jestem złą matką, całkiem dobrą nawet. Dzieci zawsze były moim marzeniem, nigdy nie żałowałam, że są. Kocham je nad życie i codziennie im to mówię. Proszę sobie darować komentarze, że jak ja mogę, że nie zasługuję, że powinni mnie zamknąć, a dzieci odebrać. A będzie niepoprawnie, bez lukru. I jeszcze chcę dodać, że wszelkie bluzgi, które się niżej pojawią kłębią się jedynie w mojej głowie, z ust wydostają się słowa wychowawczo poprawne, lub co najwyżej zdradzają lekkie poddenerwowanie.

Myśl przewodnia na dzisiaj brzmi tak: Gabryśka mnie wkurwia niemiłosiernie!!!
Ostrzegałam. Już dzwonicie po Opiekę Społeczną? Trudno, myśl rozwinę i sobie ulżę!

Sześciolatki są o-kro-pne! Może nie wszystkie, moja jest okropna i okropnie wkurwiająca. Z tą swoją ślamaznością i, o ile istnieje takie słowo - gamoniowatością. Wszytko robi godzinami: je, sprząta, ubiera się. Ze szkoły wychodzimy ostatnie. Pot mi cieknie po dupie, a Ona dopiero spodnie zakłada, bo wcześniej założyła buty, ale o spodniach zapomniała. Jak już zdejmie buty i założy spodnie, to but lewy na prawą i odwrotnie. Potem poogląda znaczki na szafkach, pogada z koleżanką, która też się ociąga, na koniec zapomni o czapce i plecaku. Aaaaa!!! A jak wracamy trzy razy jej mówię, że jak będzie szła tyłem, to w końcu się wywróci. I co? Leży i beczy. Aż mam ochotę jej poprawić, żeby równo puchło.
Beksa z niej nieprzeciętna. Uderzy się poduszką i już ryczy. Pocieszam, głaszczę, całuję, obiecuję, że zaraz przejdzie, a Ta wyje i wyje. Nożeszkurwamać! Czasem sobie myślę: walnę Cię zaraz to będziesz dopiero miała powód do płaczu! Albo:
- Mamo, ugryzłam się, boli!! Buuuu.
- Przykro mi kochanie, zaraz przejdzie.
- Ale mnie boooliii. Buuuu.
- Co ja na to poradzę? Zaraz przestanie, nie płacz już (tak cholernie głośno).
- Ale booooliiii. Buuuu.
I tak pierdylion razy dziennie.

I coś, co mnie do szału doprowadza najbardziej, może oprócz całodobowego gadania (nawet przez sen!). Przykłady pierwsze z brzegu, mam ich dziesiątki.
- Mama, pogramy w Kubusia? Planszówka, która mi już bokiem wychodzi.
- Dobrze, tylko dokończę robić zupę. Pokroję pietruszkę, dodam śmietanę i już do Ciebie idę.
Wchodzę do kuchni, kładę natkę na deskę.
- Mama, już?
- Jeszcze nie.
Dwa ciachnięcia nożem później:
- Już?
- Jeszcze nie!
- No to kiedy?
- Mówiłam, jak dodam pietruszkę i śmietanę (i twój język).
Pokrojoną pietruszkę wrzucam do zupy, mieszam.
- Ma-mo! Juuż??
- Nie, kurwa, jeszcze nie!!! Jak skończę to przyjdę!
- Ma-mo, co tak długo? Mamo. Mamo? Czemu walisz głową w ścianę?
- Inaczej przywalę Tobie, kochana córeczko!
- Aha, to gramy już?

- Mogę coś słodkiego?
- Nie, już nakładam obiad. Jak zjesz, dostaniesz.
- Ale mamo, proszę.
- Nie, po obiedzie.
- Ale mamo, proszę.
- Gaba! Po o-bie-dzie!
- Ale mamo, gryzka chociaż.
- Jeszcze słowo i nic nie dostaniesz!
- Ale mamo, proszę!!!!!!!


I przysięgam, w łeb sobie strzelę jeśli znów będę musiała popierdalać lalką Barbie po dywanie. Albo kucykiem, lub Petshopem! Mogę się bawić w szkołę, w "coś w pobliżu na literę...", w angielskie słówka, a najlepiej w "króla ciszy". Właściwie, to ja nawet w te kucyki już mogę byleby nie "w pieska", którego trzeba głaskać, kredkę do aportowania rzucać, uczyć sztuczek. Albo "w dzidzię", która gaworzy, że aż rzygać się chce, do której mam mówić: A gudzi-gudzi, jaka śliczna dzidzia! No, błagam!

O! I jeszcze nocki! To już rzadsze, ale się zdarza.
- Ma-mo, ma-mo.
- Jezu, co? Jest środek nocy.
- Gorąco mi. Odkryję się, dobrze?
Dżizaskurwajapierdolę! Opuszcza mnie sen o przystojnym australijskim surferze. Odpływa, i sen, i surfer.

No, pierdoła, maruda, mendząca płaczka!
A poza tym najcudowniejsze dziecko na Świecie. Serio. To bardzo mądra, grzeczna i przesympatyczna dziewczynka. Miss popularności, uśmiechu i dobrego serca.

Kiedyś, w wakacje, dałam jej wafelka (mówiłam, że super ze mnie mama:)). Gabi wychodzi z namiotu, po chwili wraca. Zobaczyła, że przy ognisku siedzi ze 12 osób, więc tego biednego wafelka maltretuje na 12 kawałków, żeby wszystkich poczęstować. Urocze, nie?

Albo to. Zaraz po przeprowadzce na nowe mieszkanie wychodzimy z klatki, a Gabi woła do sąsiada, rozpromieniona:
- Dzień dobry!
- Jezu, Gaba, nie odzywaj się do niego!
- Ale, mamo! Przecież mówiłaś, żeby ładnie się witać z nowymi sąsiadami!
- Z tym nie.
- Ale czemu, mamo?
Hmm, nie zauważyła, w swojej dziecięcej niewinności, że sąsiad nawalony jak autobus rzygał właśnie pod drzewem...

Ostatnio, najbardziej ją kocham taką:















A na taką nie umiem się gniewać:)



czwartek, 21 listopada 2013

Noworoczne postanowienia.


 

Unosząc się na fali przedświątecznej gorączki "robię" postanowienia noworoczne. Odhaczyć, mieć z głowy, zapomnieć. Przecież wiadomo jak to jest: styczeń - ambitnie, luty - ostatnie podrygi, marzec - jakie postanowienia?? Ja coś sobie obiecywałam? Nie-e.

Bo z tymi planami, to mniej więcej jest tak (wersja "sprzed dzieci"):
1) siedzisz u fryzjera, szykujesz się do imprezki, myślisz sobie: super, Nowy Rok, wszystko będzie lepiej. Zrobię to i to i jeszcze tamto! Tak, jestem super i wszystko mogę!
2) północ, Ty już podpita, niebo się skrzy kolorami. Całujesz ukochanego, przyjaciół, obcych i myślisz sobie: jest zajebiście! Od jutra, właściwie już od dzisiaj, będzie tak i tak i jeszcze tak! Jestem najlepsza i wszystko mogę!
3) Nowy Rok. O, kurwa, ale mam kaca! Nie, tak nie może być. Od jutra będę taka i taka i jeszcze taka! Dam radę, a co!

Wersja "po dzieciach" wygląda tak:
1) Zaglądasz do szafy: "ten dres może być". Od jutra żadnych dresów, od jutra będzie tak i tak i jeszcze tak!
2) północ, Ty już podpita, na kanapie, oglądasz Sylwester z Polsatem, ekran skrzy się kolorami. Cmokasz męża, idziesz spać (dzieci nie uznają odsypiania po balandze) i myślisz: od jutra, właściwie od dzisiaj, będzie inaczej!
3) Ten punkt w obu przypadkach jest taki sam.

Wniosek: Sylwester to impreza jak każda inna, jedyna różnica jest taka, że nazajutrz 3/4 Świata ma kaca.
Nazajutrz nic się nie zmienia!

Nie, nie mówię, że w tym roku nie będzie żadnych postanowień. Będą, a jakże! To już tradycja, jak pierogi i choinka na Święta. Tyle, że robię je już dzisiaj. Dam sobie czas na weryfikację, nadanie im rangi ważności. Mam miesiąc na przymiarkę, oswojenie się.

W tym roku będzie inaczej.
Daruję sobie: chcę, nie chcę, koniecznie, muszę. Wypunktowane plany odpadają. Te z poprzednich lat dzisiaj wydają się śmieszne. I przede wszystkim nie zostały zrealizowane. Tym razem będzie bardziej na "być", na zgodę z własnym życiem. Bez przyjmowania tego, co inni mi każą, co ogół uważa za właściwe i potrzebne.

Ze słów Williama S. tworzę dziś motto na przyszły rok:

"Życie nie jest ani lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne."

W 2014 roku:
- Nie będę marudzić, że muszę wstawać w nocy. To cudownie, że mam do kogo!
- Nie będę zła, że mam Miastenię. Mogło być gorzej!
- Nie będę się żalić, że jem za dużo. Dobrze, że w ogóle mam co jeść!
- Nie będę się wkurzać na bałagan w domu. Wspaniale, że mam dom!
- Nie będę się gnębić brakiem pieniędzy. Szczęścia nie da się kupić!

Łatwo nie będzie. Oj, nie będzie. Moje myśli i uczucia zmieniają się jak w kalejdoskopie, nigdy nie wiem w jakim nastroju się obudzę. Raz szklanka jest w połowie pusta, raz pełna. Najczęściej jednak uznaję, że w szklance jest po prostu połowa. I jak połowa piwka, to jest dobrze, jak to ziółka na ból brzucha - już gorzej:)

Chyba najważniejsze postanowienie będzie takie, żeby tą szklankę napełnić.

Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.
A Nowy Rok może być tak szczęśliwy, jak tylko Wy Mu na to pozwolicie!





wtorek, 19 listopada 2013

Coraz bliżej Święta.


 

Idą Święta!

Nie da się ukryć. Podpowiadają mi to ulotki hipermarketów i reklamy w telewizji. Myślałam, że bez reklamy Coca-Coli już nic nie będzie takie samo, ale reklama PGE o robieniu prądu od początku do choinki też daje radę.
Zaczęły padać pytania co od Mikołaja, kto gotuje, kto piecze, na którą Wigilia i u kogo. No i mnie dopadło, zaczynam żyć Świętami!
Mam taki plan, że będzie idealnie.
Dwa lata temu byłam w ciąży, nie brałam leków, Święta przeleżałam ledwo żywa. Rok temu ośmiomiesięczna Iga bawiła się w bycie pąklą, hubą i, żeby pozostać w temacie - jemiołą. Przyrosła mi do biodra i gówno można było zrobić! I rzut Miastenii też miałam, bo ta choroba taka już jest, że im więcej mam planów i pomysłów, tym bardziej lubi wszystko spieprzyć.
W tym roku ma być inaczej! Bo ja tak postanawiam. I już!
Odkurzyłam Czarny Notes i wpadłam w szał planowania. Oto kilka postanowień świątecznych:

1) Poczuć się lepiej, a w każdym razie nie gorzej. Zrobię co trzeba. Będę sobie wmawiać, sekretować, afirmować. Jak będzie trzeba poszukam nawet rąk, które leczą, natrę się magicznymi kamieniami albo przytulę się do drzewa. Kiedyś, na spacerze w lesie natknęłam się na faceta, który tulił dąb, a może brzozę? Nie wiem, co on tam przytulał, ale jak zobaczył, że uciekam w panice dogonił mnie i wyjaśnił, że jest jakimś tam znawcą i wyznawcą, że książkę o tym napisał, ale świrem to on nie jest. Nie jestem pewna:) Chociaż myślę, że może nam pomóc wszystko, jeśli tylko w to wierzymy. Jeśli będzie trzeba, to ja nawet w te przytulaski mogę uwierzyć. Myślicie, że tulenie sztucznej choinki zadziała?

2) Dochudnąć do ulubionej sukienki. Albo do jakiejkolwiek, byleby w dżinsach i swetrze nie wystąpić.

3) Wysprzątać chatę na błysk. Z mięśniami jak galareta i z Igą mocno upierdliwą łatwo nie będzie, bo w planie jest mycie okien, trzepanie dywanów, mycie szafek: w, pod, nad, pomiędzy, a nawet za! Wojna z mężem nieunikniona, już to słyszę:
- Ochujałaś? Ale po co?? Nie wystarczy odkurzyć? A kto ci do szafek zagląda? Za zimno na mycie okien, przeziębimy się jak wychłodzisz, itd. I nagle zacznie jeszcze później z pracy wracać.

4) Gotowanie! W tym mąż mi chętnie pomoże, niestety. Jestem pewna, że jeśli kiedyś zapadnie decyzja o rozwodzie, to stanie się to właśnie w kuchni. M. uważa, że skoro był kucharzem w wojsku, to na wszystkim zna się najlepiej. Według niego wszystko robię źle: nie tak solę, źle kroję pietruszkę, mieszam w złym kierunku, itp. Podział prac i grafik przebywania w kuchni zawiśnie na lodówce, jak nic! A poza tym historia uczy, żeby nie ufać mamie i teściowej. Co roku mówią: "Nie gotuj za dużo, spakuję Ci to, co zostanie po Wigilii, bo u nas zawsze zostaje." Kończy się tym, że 25. i 26. jedziemy na kanapkach czekając, aż 27. grudnia pootwierają sklepy.

5) Prezenty. Tym razem zacznę planować, zamawiać, kupować już teraz, a nie jak zwykle 22. grudnia.

6) Odpuścić swojego fioła! Schizę WiS. Wzór i Symetria. Wstyd się przyznać, ale dotąd Gaba nie miała za dużego wkładu w dekorowanie mieszkania na Święta. Choinka jest moja! W jednym kolorze i symetrycznie ozdobiona. Bombki z tego samego pudełka muszą wisieć w równych odstępach, broń Boże, żeby je powiesić obok siebie. Wielkość i faktura też mają znaczenie - nie mogą być za blisko siebie np. dwie bombki brokatowe. Łańcuch - co druga gałąź, a pomiędzy nimi koraliki w równych półkolach. Jak już Gabrysia bardzo chce pomóc to, albo jej pokazuję palcem gdzie ma wieszać, albo potem, jak nie widzi, poprawiam.
Podobnie jest z wbijaniem goździków w pomarańcze. Ma być symetryczny wzorek! Rok temu Gaba robiła to sama. Próbowałam udawać, że mi to nie przeszkadza, ale zasnąć nie mogłam, więc zakradłam się w nocy do kuchni i poprawiłam. Nie łatwo być świrem, oj nie łatwo.
Resztę mieszkania ozdabiam jak jestem sama, bo inaczej chcą pomagać i wszystko psują. Nie rozumiem jak może być komuś wszystko jedno, że papierowa choinka na drzwiach jest przyklejona bardziej do lewej niż do prawej strony? Kurde, bierze się linijkę i się odmierza! Logiczne, nie?
W tym roku odpuszczam! Serio. Oddam dom w ręce dzieci. Pozwolę na bombki różnych kształtów i kolorów, łańcuchy z papieru, badziewne bałwanki i Mikołaje. A nawet "cosie" powycinane z bloku rysunkowego i pluszaki. I ani razu nie poprawię (zadrżała mi ręka, jak to pisałam - zły znak). Kupię sobie Deprim, Prozak, różowe okulary i niczego nie zauważę. Hmm, ciemne okulary będą lepsze:)
I obiecuję, że w tym roku nie wywalę do śmieci piernikowego ludka bez nogi. No, ale wyobraźcie sobie jak niesymetrycznie on wyglądał!!
W te Święta wrzucę na luz. Będzie kolorowo, ciepło, pachnąco i.....nie równo! Nie, nie, nie! Marta, daj spokój, to nie ma znaczenia, dzieciom ma się podobać!

7) Żeby powyższe postanowienia miały szansę na realizację muszę przede wszystkim przestać przesiadywać przed kompem. Może nie przestać, ale mocno ograniczyć. No, może nie mocno, ale chociaż trochę. Ech, pewnie i tak nie dam rady:) Spróbuję co drugi dzień, w równych odstępach czasu, takich symetrycznych...Jeeesssuuu!

Ciężko być świrem!

sobota, 16 listopada 2013

Borneo.




Dobra, dobra, już nie będę więcej smęcić.
Oberwało mi się za przedwczorajszy wpis. Zostałam zmusztrowana, zmotywowana, postawiona do pionu, a nawet mi grożono "wjazdem na chatę" i laniem.
A tak serio, na co dzień wcale nie pogrążam się w takich stanach, że tylko się pociąć albo zamknąć na oddziale. To był po prostu gorszy dzień i się wylało.
Oświadczam i obiecuję: walczę, doceniam co mam, nie poddaję się.
To tyle!
Zmieniam temat.

MACIE SWOJE MIEJSCE NA ZIEMI?

Ja mam. Od kilku lat jeździmy na BORNEO. Dobra, nie na Borneo, tylko na łąkę obok Bornego Sulinowa. Jest tam mała polana na cyplu, między jeziorem a rzeką. Pierwszy raz byłam tam w '98 na zaproszenie kolegi, którego jak głosi plotka rodzice tam "zmajstrowali". Kolega kontynuując rodzinne tradycje 12 lat później, w tym samym miejscu spłodził swojego syna. Na spółkę z moją najlepszą przyjaciółką. Od 2009 jeździmy tam w każde wakacje.
Uwielbiam to miejsce. To jak przyjeżdżamy pierwszego dnia i robi się straszny ruch. Rozstawianie namiotów, wykopywanie lodówek, koszenie trawy. A jak już wszystko jest gotowe, co zajmuje zwykle kilka dni, każdy robi to, co lubi. Mężczyźni budują pomosty, jeżdżą po drewno do lasu, łatają dziury w naszej A4 (ścieżka dojazdowa:)), w tym roku nawet zrobili kominek, taki murowany, z rusztem! Chodzą na polowania do odległej Biedronki. W tym czasie kobiety zajmują się dziećmi, obiadami, piorą w rzece gacie dzieci i myją naczynia. A wszystko to robią razem, gadając, gadając i jeszcze raz popijając piwko. Taki klasyczny, nieco stereotypowy podział ról, który tam wcale mnie nie denerwuje. Żyjemy jak komuna, jak plemię. Bez prądu, kanalizacji, bieżącej wody. Łowimy ryby, zbieramy grzyby i owoce leśne. Nikt tam się nie nudzi, zwłaszcza dzieci. A dzieci jest masa! W tym roku, przez pewien czas było ich więcej niż dorosłych. Robią co chcą i co lubią.

Mogą się huśtać.







 



 Mogą pływać.


 Chodzić "na konie".



















 Albo nic nie robić.















Spać chodzą wtedy, gdy same o to poproszą. Czasem nie zdążą poprosić.


Dzieją się tam różne fajne rzeczy. A to ktoś się zaręczy, a to w upragnioną ciążę zajdzie. Zawieramy nowe przyjaźnie.
Aranżowane przez rodziców.
 

Z własnej woli.


  Nie zawsze chciane.






























Niektórzy przyjaciele są nieco "inni".















I tak nam radośnie i beztrosko mija życie obozowe na Borneo. Raz na jakiś czas chłopcy urządzają konkurs. Celowo piszę "chłopcy", bo tak się wtedy zachowują. Że są pod wpływem to chyba nie trzeba dodawać. To konkurs na najwyższy ogień, oni tak twierdzą. Dla nas, bab, to zwykły pokaz, który ma większego Wacka. Odwieczna, zwierzęca rywalizacja samców.
















Pochwalę się, że to mój mąż ma ksywę PROMETEUSZ ;)

Jest jeszcze Nocny Stróż.















I nikt nie musi wiedzieć, że to najłagodniejsze i najgłupsze ciele jakie w życiu widziałam:)

Są tacy, co się za głowę łapali i pytali:
- Nie boicie się z dwuipółmiesięcznym dzieckiem pod namiot jechać???
Nie, ani trochę się nie baliśmy. Z resztą jak można było nie zabrać Idzi, skoro ta, wspaniałomyślnie, za własne becikowe wypasiony namiot starym kupiła? Namiot, po podłodze, jest tylko trochę mniejszy niż nasze pierwsze mieszkanie. Do komory mieszkalnej wchodzą dwa dwuosobowe materace, łóżeczko turystyczne, kilka walizek i jeszcze zostaje przejście. Po przedsionku, rok temu jeździłam wózkiem.






























A poza tym musieliśmy odzyskać Rekord, który został nam odebrany, przez wspomnianego wcześniej syna przyjaciół. W 2009 przywieźliśmy na obóz małą Gabrysię. Miała rok i dziesięć miesięcy, okazało się że jest najmłodszym dzieckiem jakie pamięta starszyzna obozowa. Została wpisana do księgi rekordów obozowych. W 2011 na obóz przyjechał Piotruś, wiek - 3 miesiące. O, nie!! To był nasz tytuł. Raz, dwa zrobiliśmy sobie Igę i w 2012 odebraliśmy to, co nam się należało!

A tak Idzia cieszyła się z pobicia rekordu:















Jak znam życie posypią się pytania czy nam się to nudzi, od pięciu lat w to samo miejsce jeździć? Że trzeba świat zwiedzać, poznawać nowe miejsca. A ja pytam: po co? Jak mogę być w moim własnym raju, kawałku nieba na Ziemi?

A dlaczego piszę o tym w połowie listopada?
Mój mąż dokonał pewnych obserwacji, o dziwo słusznych :) "Wakacje były tak udane, jak długo nie myślisz o następnych". Najlepszy sezon obozowy to lipiec 2010. Pamiętacie te upały? Ja w tym czasie popijałam zimne piwko mocząc tyłek w chłodnej rzece. O kolejnym wyjeździe zaczęliśmy myśleć i rozmawiać dopiero w styczniu 2011. Lato 2012, z Igą-niemowlakiem było męczące, o kolejnym myślałam już w sierpniu. Te wakacje były nieco lepsze, chociaż Idzia jest wstrętną, marudną, nieśpiącą pierdołą, o przyszłych wakacjach zaczęłam myśleć jakiś tydzień temu. Ech, jeszcze ze dwa lata i znów będzie luz:)

Byle do lipca!

Chętnie przyjmiemy pod nasze niebo wszystkich tych, którzy chcą spędzić wakacje życia.

O, tak ich przyjmiemy:

czwartek, 14 listopada 2013

Na kozetce...


  

Oprócz gadanie ze sprzętami domowymi (było o tym TU) gadam też ze sobą. Właściwie to chodzę na terapię do doktor Marty. Blisko mam i za darmo, to chodzę. Dyplomu nie ma, ale jest przenikliwa, nie można się wymigać od odpowiedzi, zawsze wie, że coś ukrywam i tylko czasami bywa pobłażliwa. I kozetkę ma wygodną. I zapas chusteczek. W zakamarku mojej głowy przyjmuje 24h na dobę.

- No i co Cię dzisiaj sprowadza? - Czuję irytację w jej głosie. Ona wie, że znów przewałkujemy ten sam temat co zwykle.
- Miało być lepiej, a nie jest - moszczę się na kozetce, przytulam pudło chusteczek - dieta zawieszona, Czarny Notes się kurzy, znów jestem przeziębiona, objawy Miastenii się nasilają.
- Bierzesz leki obniżające odporność w listopadzie, czego się spodziewałaś?
- Szczerze? Że zadziałają od razu, że wyzdrowieję.
- Ale ty jesteś głupia! - doktor M jest bardzo bezpośrednia i bezlitosna. - Bierzesz leki niecały miesiąc na chorobę, z którą będziesz się zmagać do końca życia. Serio, liczyłaś na cud? No dobra - wzdycha zirytowana - mów co jeszcze?
Biorę wdech, próbuję nazwać myśli.
- O to, że w sumie, to nie jest źle. Nie tak, żeby słać esmesy na konto, świeczkę w oknie zapalać. Dzieci, poza katarem, zdrowe. Mąż ma dobrą pracę i chyba nadal kocha. Dobrze też nie jest. Jakoś tak, sama nie wiem... to ja... ze mną jest znowu coś nie tak. Codziennie sobie obiecuję, że od jutra będę inna, że się wezmę, że tym razem dam radę. Kończy się tak samo. Na kanapie. We łzach. Już sama nie wiem, czy to choroba tak ze mnie wszystkie siły wysysa, czy to depresja? A może zwykłe lenistwo. Jak mam to odróżnić, skoro nie pamiętam siebie sprzed choroby? Z resztą, w tamtym czasie wydarzyło się tak wiele: wspólne zamieszkanie, beznadziejna praca, ślub, dziecko, zaraz potem choroba. Skumulowało się i nie zdążyłam poznać siebie na poszczególnych etapach. Nie wiem kim jestem. Czasem mam wrażenie, że tylko próbuję przetrwać, że to nie jest prawdziwe życie. Cieszę się z końca każdego beznadziejnego dnia. Czekam. Może jutro. Coś się wydarzy. Zmieni.
Doktor M opuszcza okulary na czubek nosa, patrzy tak jakoś złośliwie.
- Myślisz, że zmieni się samo?
- Wiem, że nie! I to boli najbardziej, bo nie czuję w sobie siły by o te zmiany powalczyć. Coraz częściej dociera do mnie, że czekam. Na tym czekaniu, bezproduktywnej egzystencji mija mi życie. Czekam aż się skończy, albo może zacznie? W końcu...
- Przestań! Pieprzysz takie brednie, że aż żal tego słuchać! Zmieńmy lepiej temat. Co z rodziną?
- Dobrze, że pytasz. Mąż coraz częściej mówi "nie przejmuj się", "odpuść sobie". Chyba ma już dość, boję się, że niedługo On też odpuści. Najbardziej jednak martwię się o dziewczynki. Jaki ja im daję przykład? Ciągłe "zaraz", "później", dni spędzane w domu, przed TV. Pomyślą, że tak to wygląda wszędzie, a potem ich życia tak się będą toczyć. Ta myśl przeraża mnie najbardziej. Chcę, żeby były aktywne, ciekawe świata, pracowite, "w ruchu". Jeśli tego z domu nie wyniosą, to skąd?
Doktor M nie ma na to rady, odpuszcza sobie złośliwości.
- Powiedz, czego się boisz? Przecież wie, po co znowu muszę o tym mówić?
- Boję się, że dożyję późnej starości, a w moim życiu nic się nie zmieni.
- Nie, czego tak naprawdę się boisz?
- Przecież wiesz, do cholery! TY to JA! Dajmy już sobie spokój, mam dość. Doktor M nie! Ona dopiero się rozkręca, wie, że jak jestem w takim stanie łatwo mnie dręczyć i kopać. A przecież i tak już leżę.
- Powiedz, musisz to powiedzieć na głos - trochę łagodnieje.
Potrzebuję kolejnej chusteczki.
- Boję się, trudno to przyznać, że może się okazać, że gdybym nie była chora nadal byłoby tak samo. Że to tylko moje lenistwo, strach przed ryzykiem, kompleksy. A jeśli Miastenia jest tylko dobrą wymówką?
- Myślę, że jesteś dla siebie zbyt surowa. Objawy są prawdziwe, guz był prawdziwy, badania nie kłamały. Mam wrażenie, że nie umiesz się pogodzić się z tym, że jesteś chora.
- Oczywiście, że nie! Psycholog "za dychę" z Ciebie. Siedzisz sobie z tym notesem, udajesz, że masz okulary i że wiesz jak mnie leczyć. Mam trzydzieści dwa lata i jak nic się nie zmieni pójdę na rentę. Jestem staruszką, chorą staruszką! Jak mam się z tym pogodzić? Inni mają fajne życia, ja wegetuję.
- Wiem jakie masz niskie mniemanie o sobie, ale to obgadamy następnym razem. Teraz wytrzyj oczy, załóż maskę i wracaj do siebie.
Wystarczy na dzisiaj. Iga się budzi, muszę iść po Gabę, zrobić obiad, poudawać. Niechętnie podnoszę się z kozetki, zbieram mokre chusteczki. Doktor M zawraca mnie od drzwi.
- Pamiętasz co masz mówić? Chcesz to przećwiczyć?
- Nie trzeba, już się nie zapominam.
- No to idź już. Iga płacze.

Chodzę ulicami, spotykam ludzi. Pytają:
- Co słychać? Wszystko ok?
- Tak, dziękuję. Wszystko w porządku....

....wszystko w porządku.....

Ćwiczyłam to tyle razy.
Już się nie zapominam.


wtorek, 12 listopada 2013

Oskara otrzymuje....

  
Trafiła do mnie nominacja. Jestem taka wzruszona, zupełnie się tego nie spodziewałam, to jeden z najszęśliwszych dni w moim życiu. Pragnę z tego miejsca podziękować wszystkim, którzy mnie wspierali, bez Was kochani nie dałabym rady. Dziękuję moim rodzicom za trud wychowania, dziękuję Bogu, wszystkim znajomym, tym którzy są współautorami mojego sukcesu. Obecuję troszczyć się o środowisko naturalne, pragnę załatać dziurę ozonową i obiecuję walczyć o pokój na świecie...hehe.
I jeszcze Skrajnej dziękuję za to, że dałam mi szansę na walkę z głodem w Afryce i ratowanie zagrożonych gatunków. Nie zawiodę Cię, Gosiu:))))

Teraz zgodnie z zasadami kroczę po czerwonym dywanie, mam na sobie wieczorową suknię, w blasku fleszy wchodzę na podium, ocieram łezkę wzruszenia i opowiadam siedem rzeczy o sobie:

1) Nienawidzę wiśni i galaretek! Wyobrażam sobie, że jak trafię do piekła, będę musiała jeść wiśniową galaretkę na wieki wieków amen.
2) Boję się horrorów! Baaardzo, nawet plakaty reklamowe tak mnie przerażają, że w nocy stopy spod kołdry nie wystawię.
3) Mam natręctwo na punkcie symetrii i tego, że wszystko musi być równo. Chodzę po domu i wyrównuję doniczki na parapecie, narzutę na kanapie, poprawiam ręczniki w łazience.
4) Jak byłam mała wyobrażałam sobie, że mam magiczny pierścień, który spełnia życzenia. Teraz jestem duża i nadal o tym marzę:)
5) Nie umiem spać nago:) Może Freud wiedziałby dlaczego?
6) Mam zdecydowanie za dużo nałogów i zdecydowanie za mało silnej woli.
7) Mam na ciele 15 blizn i 2 tatuaże.

Uff, to była ta łatwiejsza część. Teraz muszę nominować do Oskara...poniosło mnie - do VBA:) siedem blogów.

1) Nie całkiem wyluzowana Matka. http://matkawyluzuj.blogspot.com/
2) Poznaję Twoje ciężkie dzieciństwo, ale chętnie dowiem się czego o dorosłej Sylwii. http://pokruszone-dziecinstwo.piszecomysle.pl/
3) Jak wyżej. Coś o Tobie, na wesoło? http://matkojedyna.blogspot.com/
4) Na dobry początek nowego bloga. http://prezentujemojdrugiblog.blogspot.com/
5) Weteranka! Ciekawe czy jeszcze coś wymyśli:) http://usta-usta2.blogspot.com/

Możemy udawać, że to już siedem???
tak, to dobrze:)
Wasz ruch!


ZASADY:
Wrzucasz logo, dziękujesz temu, kto Cię nominował:), wymyślasz siedem rzeczy o sobie, nominujesz siedem blogów.

sobota, 9 listopada 2013

Didi.


 

Od wczoraj nie przestaję się śmiać, co sobie to przypomnę - parskam :)
Żart raczej sytuacyjny, trzeba to sobie wyobrazić.

Niemal w każdy wieczór jest tak samo. Iga wykąpana, ziewająca, mleko gotowe i co? Zgubił się smoczek, zwany przez Idzię "didi".

Szukamy wszyscy. Iga jęczy.
- Już, chwilkę, kochanie, zaraz pójdziemy spać. M., szukałeś pod kanapą?
- Trzy razy! Idziuniu, nie płacz, szukamy twojego didi, gdzie go znowu posiałaś? Marta, sprawdzałaś w koszu na śmieci?
Kiedyś go Iga wyrzuciła.
- Taaa, nie ma. Gaba, szukaj w pudle z zabawkami. Iga, nie plącz się pod nogami, usiądź na kanapie i czekaj. Znowu zgubiłaś didi, a teraz płaczesz. Trzeba było go pilnować!
Puszczają nam nerwy, mleko stygnie, Iga ma dość, my też. W końcu przestała za nami łazić i buczeć. Usiadła na kanapie i patrzyła jak wszyscy latamy po domu jak kot z pęcherzem. Macha nóżkami, ręka za głową (luzak taki:)), w drugiej rączce pieluszka do przytulania, a w buzi...didi!!!!
Siedzi i cierpliwie czeka aż ją ktoś wsadzi do łóżeczka....

Byliśmy w takim szoku, że bez słowa poszłam z Igą do pokoju, M. zabrał się za kolację, Gaba włączyła bajki. Zaczęliśmy się z tego śmiać dopiero po kilku godzinach i do teraz nie możemy przestać:)))

P.S. Gaba słucha kolęd! 

piątek, 8 listopada 2013

3:0 dla mnie!


 


Pod koniec miesiąca moja siostra się rozmnoży, urodzi mi malutką siostrzenicę:)

Przyszła (raczej: przykulała się) jakiś czas temu z listą rzeczy potrzebnych dla noworodka i poprosiła o jej przejrzenie. Od razu wiedziałam, że nie poszło jej najlepiej. Lista zajęła jedną stronę kartki z zeszytu! Uzbrojona w czerwony długopis i ton znawcy tematu zabrałam się za czytanie. A tam:
- 3 do 5 bodziaków, rozmiar 56-62,
- 3 do 5 pajacyków, rozmiar 56-62,
- 3 do 5 pieluszek tetrowych, itd.

- No, brawo Siostra, zrobiłaś listę na pierwszy dzień życia Zosi, a gdzie reszta?
- Jak to na pierwszy? Jaka reszta?- nie bardzo rozumiała.
Przedstawiłam jej bardzo prawdopodobny, zupełnie przeciętny dzień z życia noworodka. Siostra się załamała i zadecydowała:
- W takim razie ja to pierdolę, ty idziesz na zakupy!
Dwa razy nie musiała prosić. Od kupowania ciuchów sobie lepsze jest tylko kupowanie ciuchów dzieciom. Idę jutro, uzbrojona we własną listę i w cudze pieniądze. Jeee!:)
1:0 dla mnie!

Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem będę przy narodzinach Zośki. Szwagier będzie do momentu aż się zacznie wielki finał. Potem się ulotni, ominie etap krwi i wrzasków, wróci na gotowe. Sprytnie to sobie wymyślił, co? Pewnie się boi, że zemdleje:) Mi to na rękę, będę mogła sobie popatrzeć na to, co mnie ominęło (miałam dwie cesarki), bez bólu, pękniętego krocza i innych "przyjemności".
2:0 dla mnie!

A jak już malutka się urodzi będę ją odwiedzać i nosić, wąchać, całować. A jak się zesra albo obrzyga, oddam mamie i spokojnie dopiję kawkę.
Taki mam plan!
3:0!

Polubię bycie ciocią:)

czwartek, 7 listopada 2013

Czarny notes.



 

Ale fajnie, Iga mówi!
Po swojemu nawija już od dawna, zestaw podstawowy, typu: kotek, oko, nos, opanowany już jakiś czas temu, ale dzisiaj wyszło jej pełne zdanie!
Zamknęłyśmy drzwi za Gabą i tatą, poszłyśmy do kuchni robić śniadanie. Iga zainstalowała się na swoim ulubionym miejscu: na blacie, przy oknie. Na parkingu Mąż upycha Gabę do auta, machają do nas. Idzia odwraca się do mnie i mówi:
- Tata...bim...papa...Gaba..bim...papa...Idzia...mama...am!
(BIM- samochód)
Pewnie tylko mnie to rozczula :)
Pomyślałam wtedy, że zapowiada się miły dzień. Do czasu, aż Iga wtarła w dywan pół tubki balsamu do ciała. Czyli jednak będzie jak zwykle.

No, nie do końca jak zwykle, bo kupiłam sobie NOTES. CZARNY NOTES. Wstrząśnięty, nie zmieszany, hehe. Miał być czerwony, z kółkami, ale okazało się, że tylko folia była kolorowa.

Jak mam rzuty choroby tygodniami nic nie mogę robić. Siedzę albo leżę i czekam aż zadziałają nowe dawki starych leków, nowe leki i w ogóle aż znów zacznie być lepiej. Zazwyczaj po kilku tygodniach tak się dzieje. Nabieram siły fizycznej, ale psychika jest już wtedy w strzępach. Deprecha mnie dopada i taka niemoc psychiczna. I za chu*steczkę nie umiem się z tego wygrzebać, ale tym razem mam plan! Pomysł zerżnięty z cudzego bloga:) W moim nowym notesie będę miała listy. Nie takie do cioci albo do św. Mikołaja, ale takie listy "to do". To może się wydawać śmieszne, ale potrzebuję motywacji do wstawienia prania czy zadzwonienia do operatora. Za jakiś czas to przejdzie, jak tylko znów się przyzwyczaję do tego, że potrafię dojść dalej niż do szkoły po Gabę, że dam radę zrobić obiad i wytrzeć kurze, a wieczorem mieć ochotę i siłę na sex.
Póki co, zrobiłam listy....i chyba mnie poniosło:) Mam kilka list "dziennych", jedną na miesiąc, listę prezentów gwiazdkowych (tzn. tego, co ja chcę dostać:)) i jeszcze listę rzeczy do kupienia przed wakacjami! Jak się rozkręcę to stworzę menu na chrzciny wnuka:)
Tak mi się ten notes skojarzył z czarną skrzynką (wiem, że czarne skrzynki są pomarańczowe:))A wiadomo, jak taka skrzynka już coś "przyjmie", to potem ktoś to przeczyta/odsłucha i z tego rozliczy, a jak będzie trzeba to osądzi i skarze. Więc się staram.
Pierwsza lista powstała wczoraj i została zrealizowana prawie w całości. Prawie, bo to nie moja wina, że dodzwonić się do szpitala graniczy z cudem:) Nie było na tej liście Bóg wie czego, ale dla mnie i tak spory wysiłek. Serio, same pierdoły typu: iść do Apteki, zaszyć dziurę w leginsach Gaby, przejrzeć zimowe ciuchy. Od wielu tygodni nie zrobiłam aż tyle jednego dnia. Dla mnie to znak, że zaczyna być lepiej. Może nawet w tym roku uda mi się coś zrobić na święta?

Listopad i pogoda nie zachęca do działania i zmian, no chyba, że do zmiany półdupka, jak jeden ścierpnie od siedzenia pod kocem przed telewizorem, na drugi. Czuję jednak, że dla mnie to najlepszy czas, żeby się ruszyć. Mój CZARNY NOTES ma mi w tym pomóc:) Ma być motywatorem i kierunkowskazem! Jak Biblia:)) Tyle, że w Biblii nie ma tekstów motywujących typu:" Weź się, kurwa w garść!", a w notesie są:)

No to się biorę....

wtorek, 5 listopada 2013

Dwa miesiące.


 

Śniły mi się myszy na snowboardzie. To znak, że trzeba zbastować z piciem:)

Ale ja nie o tym.

Mój bloguś kończy dziś dwa miesiące. Niby nie ma się czym podniecać, żaden wyczyn i to nawet nie są magiczne trzy miechy jak przy małych dzieciach, ale mam już pewne wnioski i spostrzeżenia.

Po pierwsze, kocham odkrywać nowe blogi, Wasze życia, myśli, opinie i dzieci. Niektóre mnie nie pochłonęły, nie moja bajka i już. Inne poczytam raz na jakiś czas, jeszcze inne są tak smutne, że muszę je sobie dawkować, bo potem ryczę pół nocy. I burdel w głowie mi robią. Jest kilka, do których więcej nie wracam, bo wkurwia mnie jak mi ktoś mówi, że tylko myśląc to co on nie jestem skończonym kretynem. Fajnie poznać czyjąś opinie na różne tematy, czasem poczytać o czymś zupełnie nowym, o czym się wcześniej nie miało pojęcia, ale monopol na rację, to yy. Jest jeszcze kilka blogów, które mnie do szału doprowadzają. Dowiaduję się z nich, że wszyscy jesteśmy debilami, bo chodzimy do pracy, jak jebane, tępe mrówki, rodzimy dzieci i to jest głupota i nieodpowiedzialność, chodzimy na zakupy, oglądamy telewizję, obchodzimy święta, itd. Nie chcę mi się tego czytać i wkurzać niepotrzebnie, ale czasem się zastanawiam jak, w takim razie żyją ci, co tak jadem plują na pozostałych maluczkich?
E, mniejsza z tym. Większość z piszących jest fajna, zabawna, ma wady, zalety, nałogi, traci cierpliwość do męża i dzieci, jest na diecie/próbuje przytyć, ma doły i chwile radości. Kurcze, to tak jak ja. I to jest super!

Po drugie, to pewnie kilka razy zrobiłam/napisałam/nie napisałam czegoś, co uszło za faux pas. Sorki, uczę się dopiero praw rządzącym blogosferą:) Żałuję np. tego, że odmówiłam kiedyś zabawy w nominacje i odpowiedzi na pytania. Już teraz chcę się w to bawić, więc jakby ktoś, to ja ten. No wiecie:)

A po trzecie, to zupełnie tego mojego bloga nie przemyślałam. I teraz nie wiem co zrobić. Głupia byłam, że już pierwszy wpis na fejsa wrzuciłam. Teraz za dużo ludzi wie, że GIMolka, to ja. Spotykam w sklepie koleżankę, a ona mówi swojej, z którą stoi w kolejce:" To jest ta Marta, co ci jej bloga podesłałam ostatnio". No i jak się zachować? Do zdjęcia się ustawić czy spuścić głowę? Jak obciachałam Idze tą nieszczęsną grzywkę, zaczepiła mnie na placu zabaw dziewczyna, z którą kiwamy sobie głową jak się mijamy i tyle, bo to koleżanka mojej koleżanki, a ja nawet nie znam jej imienia. I ona się śmiała i chciała zobaczyć czy faktycznie jest tak fatalnie. No i mi teraz głupio trochę. Nie widzę za bardzo możliwości pisania o czymś osobistym, jakieś doły swoje opisać albo wkurwa na męża czy siostrę (oczywiście czytają). Jak to miał być pamiętnik, to dałam dupy. I tak sobie myślę, że albo zrezygnuję z tego bloga i zacznę od początku pod innym pseudonimem, albo ten blog zostanie jak jest, a ja drugiego, sekretnego zacznę i tak na dwa będę działać. Jest jeszcze jedno wyjście, ale jak znam siebie, niewykonalne. Kupię sobie zwykły pamiętnik, jak w podstawówce i w liceum i tam będę pisać. Widziałam taki słitaśny, różowy w brokatowe serduszka i miał kłódkę:)) Ta, jasne! Już to widzę jak piszę wieczorem, a potem chowam go pod poduszkę, zwłaszcza, że od pisania ręcznego tak odwykłam, że jak piszę dla męża listę zakupów, to mi się ręka trzęsie. Jak dodać do tego demolkę jaką dzieci robią w chacie i to, że żadne miejsce nie będzie bezpieczne dla moich sekretów, to chyba rezygnuję, zanim zacznę:)
Muszę to przemyśleć, bo serio, czasem aż wyć mi chce, jak gorszy dzień mam albo myśl niepopularną i ryzykowną i wyrzygać się na własnym blogu krępuję. Głupio tak napisać coś o kimś, kto to potem przeczyta i się obrazi, albo opisywać coś intymnego, wiedząc, że na wpół obcy ludzie się o tym dowiedzą. Zupełnie obcy to jednak jakoś inaczej. A może olać i w dupie mieć, niech se czytają, obrażają, w końcu to moje miejsce??
No i co ja mam zrobić?? He?

Jakbym jednak postanowiła ciągnąć to dalej to wymyśliłam, że jak mi 10 000 wejść stuknie, to fanpage sobie założę na facebooku. Wtedy polubię Wasze blogi i zacznę się tam udzielać jako GIMolka. I będę tam zdjęcia wrzucać i duperele, z których porządny wpis nie chcę wyjść:)

O ile tu zostanę....

niedziela, 3 listopada 2013

Długi weekend.


 U

Uff! Długi weekend się kończy.
Cały spędziłam na gadaniu z kuzynką. Obgadany każdy znajomy, wszystkie zmiany w życiu, padły zwierzenia o nowych zmarszczkach i wadach charakteru. Od tego gadania łeb mnie nawala. I wątroba:) Już chyba jestem za stara na tyle rozmów. Kiedyś, kurde to można było dwa tygodnie przegadać, albo i dłużej, a teraz ledwo zipię:)

W piątek rano wybraliśmy się jak większość ludzi w Polsce na cmentarz. Kac nas męczył tak nieznośny, że zapragnęliśmy znaleźć jakiś przytulny grób i złożyć w nim nasze umęczone ciała. Nic z tego, dziewczyny dały popalić, tabuny ludzi też. Nie cierpię tylu ludzi na raz. Od razu nerw mnie łapie, wkurwia wszystko i wszyscy, jakaś niespołeczna jestem. No, ale kilka razy było o co się wnerwić. Nie przeszkadzają mi wcale stragany ze zniczami co krok, gdzieś te znicza przecież trzeba kupić. Wielu ludzi "dorabiało" sobie graniem na flecie czy trąbce. Lubię to, grają spokojną, nostalgiczną muzykę, która się niesie między grobami, tworzy klimat zadumy. Ale, do jasnej cholery, co tam robił mim!? Serio! Stał na ścieżce między grobami, na stołku, który miał cokół udawać, bo ten mim miał pomnik udawać. Wymalował się srebrną farbą i "ożywał" jak ktoś go mijał. Noż kurwa! Nie wytrzymaliśmy i zapytaliśmy czy mu się wydaje, że jest na festynie? I może jeszcze powinien baloniki zaplątane w pieski rozdawać, żeby ludzie mogli je wetknąć w groby swoich dzieci? Myślałam, że już nic mnie bardziej tego dnia z równowagi nie wyprowadzi, dopóki nie natknęliśmy się na jakąś msze plenerową, czy coś w tym stylu. Musieliśmy się przedrzeć przez środek tłumu, bo nam na drodze stali. I nagle ksiądz mówi:" Módlmy się za wszystkie ofiary zapłodnienia invitro, niech dobry Bóg wybaczy im ten grzech w Niebie". Agacie wyrwało się "że co?", mi, niestety:"o kurwa". Uciekałyśmy gonione przez zakonnicę, która chciała nas zdzielić różańcem. Bez kitu, wypisuję się z tego kościoła! Banda zakłamanych ciemniaków.

W domu okazało się, że nie mamy co jeść, bo nam skisł rosół. Może to jest tak, jak z ciastem, że nie robi się go w czasie okresu, bo zakalec wyjdzie, a rosołu nie robi się nocą po pijaku? Dzieci zjadły jajko i kanapki, my zjedliśmy piwo. Dzieci poszły na noc do babci, my wypiliśmy kolejne.
Szykując dziewczynki do wyjścia, mówię:
- Gabuś, proszę nie zadręczaj babci ciągłym gadaniem.
- To po co ja mam tam iść?
A w sumie, nic babci nie będzie.
Laski spisały się na medal. Iga przespała całą noc, ładnie jadła (to akurat żadna nowość) i tylko jednego guza sobie nabiła. Gaba chyba jednak babcię zadręczała, bo ta wpadła na świetny plan. Sprowadziła córkę sąsiadów, zamknęła je w pokoju i kazała się bawić. Tylko czasem coś do jedzenia donosiła. Pomysł okazał się genialny, Gabka była zachwycona i do domu wróciła dopiero dzisiaj. Szkoda, że z Igą to nie przeszło, ale i tak jest dobrze. Jak wychodziłyśmy mama powiedziała żebym zostawiła u niej łóżeczko turystyczne "na następny raz"!!!! Czyli, że będą następne razy?? Dzieci na noc u babci?? Od dzisiaj "następny raz" to moje ulubione słowa, takie co dają nadzieję i siły do życia;)

Gdy Chaos i Zniszczenie władały życiem babci, naszym, po raz kolejny zawładnął alkohol. I gdy zaczęłyśmy już bełkotać, że "tu mnie ostatnio coś boli", "a mi się zrobiło tutaj takie coś", że "moje życie jest takie bez sensu" i że "tak bardzo cię kocham" i gdy kogut sąsiadów zaczął piać na pobudkę (bo sąsiedzi w domku koło nas mają koguta i pawia też, ale mniejsza z tym) uznałyśmy, że pora spać.

I trochę się cieszę, że ten weekend się kończy. 
Nie tak łatwo znaleźć dawcę wątroby.

A podsumowanie tych kilku dni jest takie:
- już tęsknię za kolejnym spotkaniem,
- jestem za stara na takie maratony:)