czwartek, 14 listopada 2013

Na kozetce...


  

Oprócz gadanie ze sprzętami domowymi (było o tym TU) gadam też ze sobą. Właściwie to chodzę na terapię do doktor Marty. Blisko mam i za darmo, to chodzę. Dyplomu nie ma, ale jest przenikliwa, nie można się wymigać od odpowiedzi, zawsze wie, że coś ukrywam i tylko czasami bywa pobłażliwa. I kozetkę ma wygodną. I zapas chusteczek. W zakamarku mojej głowy przyjmuje 24h na dobę.

- No i co Cię dzisiaj sprowadza? - Czuję irytację w jej głosie. Ona wie, że znów przewałkujemy ten sam temat co zwykle.
- Miało być lepiej, a nie jest - moszczę się na kozetce, przytulam pudło chusteczek - dieta zawieszona, Czarny Notes się kurzy, znów jestem przeziębiona, objawy Miastenii się nasilają.
- Bierzesz leki obniżające odporność w listopadzie, czego się spodziewałaś?
- Szczerze? Że zadziałają od razu, że wyzdrowieję.
- Ale ty jesteś głupia! - doktor M jest bardzo bezpośrednia i bezlitosna. - Bierzesz leki niecały miesiąc na chorobę, z którą będziesz się zmagać do końca życia. Serio, liczyłaś na cud? No dobra - wzdycha zirytowana - mów co jeszcze?
Biorę wdech, próbuję nazwać myśli.
- O to, że w sumie, to nie jest źle. Nie tak, żeby słać esmesy na konto, świeczkę w oknie zapalać. Dzieci, poza katarem, zdrowe. Mąż ma dobrą pracę i chyba nadal kocha. Dobrze też nie jest. Jakoś tak, sama nie wiem... to ja... ze mną jest znowu coś nie tak. Codziennie sobie obiecuję, że od jutra będę inna, że się wezmę, że tym razem dam radę. Kończy się tak samo. Na kanapie. We łzach. Już sama nie wiem, czy to choroba tak ze mnie wszystkie siły wysysa, czy to depresja? A może zwykłe lenistwo. Jak mam to odróżnić, skoro nie pamiętam siebie sprzed choroby? Z resztą, w tamtym czasie wydarzyło się tak wiele: wspólne zamieszkanie, beznadziejna praca, ślub, dziecko, zaraz potem choroba. Skumulowało się i nie zdążyłam poznać siebie na poszczególnych etapach. Nie wiem kim jestem. Czasem mam wrażenie, że tylko próbuję przetrwać, że to nie jest prawdziwe życie. Cieszę się z końca każdego beznadziejnego dnia. Czekam. Może jutro. Coś się wydarzy. Zmieni.
Doktor M opuszcza okulary na czubek nosa, patrzy tak jakoś złośliwie.
- Myślisz, że zmieni się samo?
- Wiem, że nie! I to boli najbardziej, bo nie czuję w sobie siły by o te zmiany powalczyć. Coraz częściej dociera do mnie, że czekam. Na tym czekaniu, bezproduktywnej egzystencji mija mi życie. Czekam aż się skończy, albo może zacznie? W końcu...
- Przestań! Pieprzysz takie brednie, że aż żal tego słuchać! Zmieńmy lepiej temat. Co z rodziną?
- Dobrze, że pytasz. Mąż coraz częściej mówi "nie przejmuj się", "odpuść sobie". Chyba ma już dość, boję się, że niedługo On też odpuści. Najbardziej jednak martwię się o dziewczynki. Jaki ja im daję przykład? Ciągłe "zaraz", "później", dni spędzane w domu, przed TV. Pomyślą, że tak to wygląda wszędzie, a potem ich życia tak się będą toczyć. Ta myśl przeraża mnie najbardziej. Chcę, żeby były aktywne, ciekawe świata, pracowite, "w ruchu". Jeśli tego z domu nie wyniosą, to skąd?
Doktor M nie ma na to rady, odpuszcza sobie złośliwości.
- Powiedz, czego się boisz? Przecież wie, po co znowu muszę o tym mówić?
- Boję się, że dożyję późnej starości, a w moim życiu nic się nie zmieni.
- Nie, czego tak naprawdę się boisz?
- Przecież wiesz, do cholery! TY to JA! Dajmy już sobie spokój, mam dość. Doktor M nie! Ona dopiero się rozkręca, wie, że jak jestem w takim stanie łatwo mnie dręczyć i kopać. A przecież i tak już leżę.
- Powiedz, musisz to powiedzieć na głos - trochę łagodnieje.
Potrzebuję kolejnej chusteczki.
- Boję się, trudno to przyznać, że może się okazać, że gdybym nie była chora nadal byłoby tak samo. Że to tylko moje lenistwo, strach przed ryzykiem, kompleksy. A jeśli Miastenia jest tylko dobrą wymówką?
- Myślę, że jesteś dla siebie zbyt surowa. Objawy są prawdziwe, guz był prawdziwy, badania nie kłamały. Mam wrażenie, że nie umiesz się pogodzić się z tym, że jesteś chora.
- Oczywiście, że nie! Psycholog "za dychę" z Ciebie. Siedzisz sobie z tym notesem, udajesz, że masz okulary i że wiesz jak mnie leczyć. Mam trzydzieści dwa lata i jak nic się nie zmieni pójdę na rentę. Jestem staruszką, chorą staruszką! Jak mam się z tym pogodzić? Inni mają fajne życia, ja wegetuję.
- Wiem jakie masz niskie mniemanie o sobie, ale to obgadamy następnym razem. Teraz wytrzyj oczy, załóż maskę i wracaj do siebie.
Wystarczy na dzisiaj. Iga się budzi, muszę iść po Gabę, zrobić obiad, poudawać. Niechętnie podnoszę się z kozetki, zbieram mokre chusteczki. Doktor M zawraca mnie od drzwi.
- Pamiętasz co masz mówić? Chcesz to przećwiczyć?
- Nie trzeba, już się nie zapominam.
- No to idź już. Iga płacze.

Chodzę ulicami, spotykam ludzi. Pytają:
- Co słychać? Wszystko ok?
- Tak, dziękuję. Wszystko w porządku....

....wszystko w porządku.....

Ćwiczyłam to tyle razy.
Już się nie zapominam.


9 komentarzy:

  1. A wiesz tak mi wpadło w oko słowa "akceptacja" i tak sobie pomyślalam że gdybym Ja zaakceptowała pewne rzeczy w swoim życiu byłoby mi łatwiej..
    Ale nie, ja przecież uwielbiam komplikować sobie życie, czuć siekierę nad głową..Im trudniej tym lepiej, ale potem balonik pęka i ja czuję się taka...rozmemłana plus "antymotywacyjne" myśli i proszę depreska na życzenie...Ja cały czas szukam równowagi..może w tym tkwi sekret...
    Natomiast jestem profesorem w swojej dziedzinie i potrafię rozłożyć na czynniki pierwsze skąd mam taką naturę (trudne dzieciństwo, brak miłości, przemoc, alkoholizm ojca)..tylko jak długo chce się jeszcze się bebłać w tym? Nie wiem, szukam odpowiedzi i sięgam po pomoc, bo jestem zmęczona życiem z przeszłości.... pozdrawiam ..czule :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, myślę, że chyba obie za dużo szukamy, kombinujemy, patrzymy na innych, analizujemy. Trzeba się nauczyć skupienia tylko na swoim "podwórku".
      Też gmeram sobie w głowie, analizuję samą siebie i zazwyczaj, poza dołem i zamętem nic się nie zmienia.
      Stąd mój pomysł na nowe motto: DAJ SPOKÓJ !

      Usuń
    2. Jedna z "moich" teraputek powiedziała " Życie jest proste..nie kombinuj" :)

      Usuń
  2. Oj dziewczynki. Jest taki rozjaśniacz w głowie w postaci książek Katarzyny Miller. łatwo sie czyta, duże litery itp.:) Ale efekt... Głupio się przyznać ale dzięki tej lekturze, odpuściłam sobie dopiero po 30tce. Wcale nie muszę mieć figury modelki, wcale nie muszę być najlepsza. Kit mam dysleksje i dysortografię i taka już jestem. Pożegnałam się z zawodem, bo stałam się sflustrowaną zgorzkniała babą, ciągle udając, że umiem myśleć jak faceci. Nie, nie umiem, jestem Babą, Blondynką i jestem rewelacyjna taka jaka jestem. Nie kładźcie sobie tyle na głowę, ze spiny rodzą się flustracje a potem choruje np trzustka albo jakiś inny gadżet nam wyłazi. Także dziewczyny , spróbujcie chociaż liznąć którąś z jej książek, np:. "Kup kochance męża kwiaty." Serio szybko się czyta , a rewolucja spojrzenia na siebie jest ogromna. Gadam jak sekta ale gdyby nie było efektu, nie trułabym d...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rewolucja spojrzenia jest mi baardzo potrzebna:)
      Idę do biblioteki:)

      Usuń
  3. voila:
    http://www.katarzynamiller.pl/ksiazki.php

    Ja zaczęłam od " Być kobietą i nie zwariować".

    OdpowiedzUsuń
  4. Jakbym o sobie czytała... I siebie widziała caly dzien na kanapie, bez siły z wyrzutami . Tez jestem miasteniczką, tez mam takie myśli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nikt nie zrozumie lepiej miastenika niż drugi miastenik....

      Usuń
    2. Oj, tak. Czasem mam wrażenie ze sobie wmawiam, ze jednak to tylko lenistwo. Jesuu, jak tego nienawidzę.Takie wyparcie,niezgodę miałam do niedawna, już się poddalam. Szkoda że tak musi byc. Pozdrawiam, cieplutko.e

      Usuń